— To Grzegorz — szepnęła do Twardowskiego Wanda, która widocznie dobrze zapamiętała służącego.
Ten, słysząc za sobą kroki, obrócił się. Zerwał się na nogi, złożył głęboki ukłon zbliżającym się i oddalił się, ustępując im miejsca przy grobie.
Pani Czarnkowska szła szybko naprzód. Padła na kolana, oparła głowę o mogiłę i tak pozostała bez ruchu.
Na widok tej kobiety w grubej żałobie, leżącej na mogile, nikt nie mógł mieć wątpliwości, po kim nosi żałobę.
Wanda stanęła, jak wryta. Z przerażeniem patrzyła na Twardowskiego, pytając oczyma, co to znaczy. Ten był niemniej przerażony; dziewczyna była zbyt inteligentna, żeby nie zrozumieć...
Obejrzał się, jakby szukając pomocy. W bramce cmentarza stał ksiądz Rybarzewski, patrząc ze zdumieniem na tę scenę.
— Chodź — rzekł do Wandy — poznam cię z moim proboszczem.
Poszła posłusznie. Ksiądz ruszył na ich spotkanie.
— Moja narzeczona, panna Czarnkowska — rzekł Twardowski, wymawiając nazwisko z naciskiem.
Ksiądz machinalnie wyciągnął do niej rękę, a oczy jego pobiegły ku kobiecie, leżącej na mogile. Wanda czytała w tych oczach, że rozumie on to, czego ona jeszcze nie zrozumiała.
— Zostawcie ją w spokoju — rzekł ksiądz, zatrzymując dziewczynę za rękę. Wyprowadził ich za ogrodzenie cmentarza.
Chcąc widocznie odwrócić uwagę od tamtej kobiety, rzekł do Wandy:
— To pani! Nic dziwnego...
— Co ja? i co księdza nie dziwi?
— Oddawna już zauważyłem w pan u Twardowskim wielką zmianę. Byłem pewien, że spotkał nareszcie tę, którą m u Bóg przeznaczył. I nawet mu to powiedziałem, ale on się nie chciał przyznać. Patrząc na panią, nie dziwię się, że zrobił ten wybór.
Blada twarzyczka dziewczyny zaróżowiła się. Patrzyła to na księdza, to na nrazeczonego.
— Nie wiedziałam — rzekła zmieszana — że w tej okolicy księża mówią paniom komplementy.
— Niesłuszny zarzut — odparł proboszcz zadowolony, że udało mu się zająć uwagę dziewczyny. — Ksiądz mówi szczerze to, co myśli. Nie uwierzy pani, jaki będę szczęśliwy, jeżeli to ja będę wam ślub dawał. Bez żadnego wahania biorę ten akt na swoją odpowiedzialność.
Poczciwie się uśmechnął.
— Ho — rzekł po chwili — ale pani już pewnie skończyła modlitwę. Chodźmy do niej.
Gdy się zbliżali, pani Czarnkowska podniosła głowę i otarła szybko łzy z twarzy. Wanda pochyliła się nad nią.
— Mamusiu, tu jest z nami ksiądz proboszcz.
Twardowski skoczył i pomógł podnieść się kobiecie, która stanęła przed nim blada, z wyrazem dziwnej pokory na twarzy. Znikła gdzieś wielka pani z dworu zbychowskiego.
Patrzyła badawczemi oczyma na księdza, którego jej przedstawiano.
— Czy ksiądz może mię jutro rano przyjąć do spowiedzi? — zapytała cichym głosem.
Twardowski poprowadził Wandę ku wyjściu z cmentarza, zostawiając
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/182
Ta strona została przepisana.
180