Wyłożył jej historję, swego stryja podobnie, jak mu ją niedawno wykładał ksiądz Rybarzewski. Zakończył swojemi przejściami z Culmerem i ogólnikowo ją powiadomił o walce prowadzonej z nim i grabarzami.
Słuchała chciwie, ale z coraz większym spokojem. Gdy skończył, rzekła:
— To wszystko jest dla mnie takie nowe i dziwne, że nie uwierzyłabym, gdybym nie od ciebie to słyszała. Ale, mój drogi, sam mówisz, że tych grabarzy jest mnóstwo. Więc to jest walka na całe życie?...
— A gdyby nawet?...
— Nic. Tylko chcę wiedzieć, chcę zrozumieć obowiązki twojej żony. Teraz, gdy wiem, co mię czeka, jestem spokojna.
Była istotnie prawie spokojna. I wyglądała już inaczej, niż rano przy śniadaniu. Znać było jeszcze na twarzy ślady nieprzespanej nocy, oczy były podkrążone, źrenice nie wróciły jeszcze do normalnych rozmiarów, ale już nie było w nich tego chorobliwego, nerwowego blask u: zaczynała patrzeć z nich zdrowa energja.
Twardowski z radością stwierdził tę zmianę i ciągle myślał, jak lekarz, obserwujący pacjenta. Uderzyła go inna jeszcze zmiana.
Wandeczka, ten żywy, tryskający energją dzieciak, raz powtarzający głupstwa, których napakowano mu w głowę, to znów rzucający oryginalne i dowcipne uwagi, czarująca w szczerości, podbijająca świeżym urokiem — ta Wandeczka znikła bezpowrotnie. Koło niego szła dojrzała kobieta, myśląca o swych obowiązkach i o odpowiedzialnościach, które na siebie bierze, silna moralnie, gotowa stanąć oko w oko z rzeczywistością życia. Porównywał je obie i nie żałował tamtej. Urok tej był mniej błyskotliwy, ale stokroć trwalszy. Pierwszy raz poczuł naprawdę, że jest związany z nią na zawsze.
Gdy wrócili do domu, pani Czarnkowskiej jeszcze nie było. Czekali z pół godziny, nim wróciła. Wyspowiadała się, wysłuchała mszy, poczem zaprosiła się do księdza Rybarzewskiego na kawę i przesiedziała u niego do południa. Mówiła o probosczcu z uwielbieniem.
— Jak ja panu dziękuję, że nas pan tu zaprosił! Ten ksiądz, jaki on mądry, jaki dobry! To wielki lekarz dusz ludzkich!... Nigdy nie myślałam, że tacy są na świecie. Ja już nie chcę mieć innego spowiednika. Jeżeli mię pan stąd wypędzi — rzekła ze smutnym uśmiechem — zostanę babą przy jego kościele.
Twardowski podszedł do niej, pocałował ją w rękę, mówiąc:
— Dom ten jest domem pani.
I dodał pocichu:
— Więcej, niż moim.
Wzięła jego głowę między swe dłonie i pocałowała w czoło.
— Mnie już nic więcej nie potrzeba i życie nic mi już dać nie może.
Po śniadaniu Wanda z polecenia Twardowskiego poszła do siebie spocząć po nieprzespanej nocy.
Przed wieczorem Twardowski pojechał do miasteczka po doktora, żeby go przywieźć na obiad. Wracając z nim do Turowa, opowiedział mu pokrótce historję pani Czarnkowskiej i swego stryja, żeby się czasem doktór, nieświadomy rzeczy, nie wyrwał z czem, coby mogło zaboleć biedną kobietę.
Z przykrością dowiedział się od Wandy, że nie mogła zasnąć, i spostrzegł, że znów wygląda gorzej.
Przy obiedzie ratował sytuację proboszcz, który mówił więcej, niż wszyscy
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/187
Ta strona została przepisana.