inni razem. Chwilami udawało mu się nawet wywołać uśmiech na smutnych twarzach pani Czarnkowskiej i Wandy.
Pod koniec obiadu Wanda przyznała się, że całą noc nie spała.
— Czy to się pani często zdarza? — zapytał doktór.
— Właściwie nigdy. Czasem, gdy miałam o czem myśleć, długo nie mogłam zasnąć. Ale pierwszy raz zdarzyło mi się nie spać do samego rana.
— Żałuję, żem nie przywiózł z sobą podręcznej apteczki...
— Daj doktór spokój ze swoją apteczką! — zawołał ksiądz. — Taką młodą osobę taką chodzącą świeżość truć waszemi paskudztwami!...
W tej chwili Antoni zaczął nalewać stary tokaj, który niegdyś księdzu tak zaimponował. Chciał zacząć od pani Czarnkowskiej, ale i ona i po niej Wanda odmówiły.
— Tego pani musi się napić — rzekł ksiądz do Wandy. — To jest najlepsze lekarstwo. Napewno pani po niem będzie dobrze spała.
— Ależ ja wina nie lubię i nigdy go nie piję.
— Właśnie dlatego. Jeżeli ono nam, starym pijakom, sen przynosi, to cóż dopiero osobie nieprzyzwyczajonej! Doktorze, powiedz swoje słowo!
— Ja tylko mogę zalecić — rzekł doktór.
Ksiądz próbował namówić i panią Czarnkowską, ale ta się stanowczo oparła.
Dziewczyna, spotkawszy się z zachęcającym wzrokiem narzeczonego, podniosła z niedowierzaniem kieliszek do ust i zatrzymała go przy ustach. Patrząc na Twardowskiego, ciągnęła powoli szlachetny napój, aż wysączyła kieliszek do dna.
— Proszę mi dolać! — zawołała, wywołując przestrach na twarzy pani Czarnkowskiej.
— Brawo! — zawołał ksiądz. — Ale to będzie ostatni. Więcej pani nie damy.
Dziewczyna wolniej już zaczęła ciągnąć wino z drugiego kieliszka, nie odrywając oczu od narzeczonego, jakby pytając, czy aprobuje jej nadużycie.
Twardowski widział, że odbywa się w niej walka między jego wpływem, wlewającym w jej duszę wiarę, spokój i odwagę do życia, a innym — wiedział już, skąd pochodzącym — który budzi w niej niepokój i nastraja ją na beznadziejny smutek. Na kieliszek wina przy jej ustach patrzył, jak na swego sojusznika.
Wysączyła go do dna i wstała.
— A teraz dobranoc państwu — idę spać.
Widoczne było, że w głowie jej się trochę kręci
Pani Czarnkowska też się pożegnała i razem wyszły.
Twardowski naraz uczuł wstręt do myślenia na trzeźwo. Zachciało mu się pić aż do upojenia.
Wychylił do dna swój kieliszek i sięgnął po butelkę.
— Nie rozumiem, skąd ta nagła bezsenność u panny Czarnkowskiej — rzekł doktór. — Nie sprawia wrażenia osoby z natury bardzo nerwowej.
— Bo nią nie jest — odrzekł Twardowski. — Ale wy nic nie pijecie. Chciałbym sobie dolać, a muszę czekać na was.
Ksiądz patrzył nań badawczo.
— Cóżto się z panem dzieje? — zapytał. — Zaczyna się pan kochać w węgrzynie?...
— Chcę dziś pić i chciałbym, żebyście wy byli mniej trzeźwi.
— A to dlaczego?
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/188
Ta strona została przepisana.
186