Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/194

Ta strona została przepisana.

— Idź, dziecko, spocząć — rzekł Twardowski. — W tym domu nie będziemy mieszkali. On pozostanie jego domem... domem niepokoju i rozpaczy, w którym szczęście już nie zamieszka.
Popatrzyła nań dziwnie, jakby odgadywała myśl w jego słowach zawartą.
Rano siedzieli we troje przy pierwszem śniadaniu, niecierpliwie czekając na powrót Marka z Warszawy, gdy Antoni zaanonsował:
— Ksiądz proboszcz.
Na twarzy wchodzącego księdza malował się głęboki smutek. Z gospodarzem przywitał się bardzo serdecznie i pokornie. Nie było w nim nic z surowego sędzi dnia wczorajszego, przeciwnie, jakby starał się, żeby mu zapomniano wczorajsze zachowanie się.
— Przepraszam — rzekł — za wczesne najście. Nie miałem cierpliwości czekać: przyszedłem po wieści z Warszawy.
— Jeszcze nic nie wiemy — odrzekł Twardowski. — Marek lada chwila winien wrócić.
Nie upłynęło kilku minut, gdy Antoni wniósł dzienniki, przywiezione przez szofera. Wszyscy rzucili się na nie.
Odrazu wpadły w oczy wydrukowane wielkiemi literami sensacyjne nagłówki, po których następowały długie opisy zbrodni. Nagie fakty, odarte ze zwykłej frazeologji reporterskiej, przedstawiały się niezwykle.
Przedpołudniem poprzedniego dnia jeden z komisarjatów policji warszawskiej został zaalarmowany telefonem. Służący mecenasa Culmera zawiadamiał, że jego pan został przed chwilą zamordowany, że widział uciekającego mordercę i poznał go. Nagle rozmowa się ucięła i, gdy próbowano ją nawiązać, telefon mecenasa nie odpowiadał. Policja pośpieszyła na miejsce i, zastawszy drzwi uchylone, weszła do mieszkania. W gabinecie mecenasa zastała dwa trupy; pana i służącego. Mecenas był uduszony: na szyi widoczne były ślady palców mordercy. Służący był powalony uderzeniem w skroń, zdaje się poprostu pięścią. Słuchawka telefonu wisiała: widocznie zabito go w trakcie rozmowy. W mieszkaniu nie znaleziono żywej duszy. Dopiero po upływie kilkunastu minut kucharka, a po niej pokojówka wróciły z miasta.
Twardowski doczytywał opisu, który kończył się wyrażeniem zdania, że morderca musiał być człowiekiem niezwykłej siły fizycznej. Przemknęła mu przez głowę myśl i zdrętwiał. Spojrzał na księdza Rybarzewskiego. Ten patrzył w ziemię, a twarz miał jak zamurowaną.
W pokoju panowała cisza, nikt nie wyrzekł jednego słowa. Twardowski trzymał w ręku dziennik, w który włożył sporo pieniędzy i który uważał potrosze za swój organ. Zaczął go przeglądać machinalnie, gdy oko jego padło na tytuł: “Ś. p. Henryk Culmer.” Wspomnienie pośmiertne o zamordowanym mecenasie: ciekawa rzecz, co oni mogli napisać... Czytał i oczom nie wierzył. Artykuł był jednym panegirykiem: Culmer pochodził z zacnej rodziny; ojciec jego był wielkim, zasłużonym patrjotą; on sam, zacny obywatel kraju, mądry prawnik, otoczony powszechnem zaufaniem i szacunkiem; śmierć jego jest niepowetowaną stratą: zwyrodniały morderca ugodził swym ciosem nietylko jego, ale całe społeczeństwo...
Zerwał się wzburzony.
— A to hołota! — krzyknął.
Wszyscy spojrzeń nań przestraszeni.
— Niech ksiądz to przeczyta!
Rzucił przed proboszcza gazetę.

192