Ksiądz się zagłębił w artykule. Doczytał go do końca i, odkładając nabok gazetę, rzekł spokojnie:
— Tak, to niegodne. Nie wolno tak kłamać. Nie rozumiem nadto powodu: wszak nie należą do jego przyjaciół...
— Powód?... — zawołał z wściekłością Twardowski. — Nikczemne tchórzostwo! Ponieważ pisali przeciwko niemu, więc boją się, żeby nie oskarżono ich o moralny przynajmniej udział w zabójstwie, i ratują się wychwalaniem łotra...
Zadzwonił — wszedł Antoni.
— Powiedz Markowi, żeby za pół godziny był gotów. Jadę do Warszawy.
— Może lepiej — zauważył ksiądz z prośbą w głosie — żeby się pan teraz tam nie pokazywał...
— Muszę — odrzekł — inaczej wszystko mi popsują.
— Zabierz mię ze sobą — prosiła Wanda.
— Nie, kochanie, nie będę miał tam chwili czasu dla ciebie. Cóźbyś robiła sama w mieście? Dziś wieczorem wrócę.
Pożegnał się i poszedł przygotować się do drogi.
Ledwie się drzwi za nim zamknęły, panna Czarnkowska zaatakowała proboszcza:
— Zdaje mi się, że ksiądz od wczoraj zmienił zdanie.
Ksiądz popatrzył na nią.
— Tak jak pani — odrzekł spokojnie.
— Ja co innego. Ja z nim wczoraj cały wieczór rozmawiałam.
— A ja cały wieczór o nim myślałem.
— Cóż wy rozmawiacie jakiemiś zagadkami — wtrąciła się pani Czarnkowska. — Nic nie rozumiem.
— Ksiądz proboszcz — objaśniała dziewczyna — był wczoraj przekonany, że zabójstwo Culmera to dzieło Zbigniewa, i surowo go sądził.
— A panna Wanda — uzupełnił proboszcz — w tem samem przekonaniu zawzięcie broniła narzeczonego.
— To wy myślicie — zapytała zdziwiona kobieta — że Zbigniew w tem nie miał udziału?...
— Najmniejszego — odparła Wanda. — Dla niego wczorajsza wiadomość była taksamo niespodziewana, jak dla nas.
— Myślę, Wandeczko, że się mylisz — rzekła matka. — On zawsze mówił, że jego zadaniem jest ukarać zbrodniarza, który zniszczył życie Alfredowi i nietylko jemu. On miał prawo to zrobić i Bóg mu wybaczy.
Ksiądz patrzył na nieszczęśliwą kobietę ze współczuciem.
— Nie, mamusiu — odrzekła Wanda. — Zbigniew mi powiedział, że taksamo myśli, jak ksiądz proboszcz. Ja wczoraj tak mówiłam, jak mama dzisiaj, bo ja tak w niego strasznie wierzę, że zawsze go będę broniła. Ale byłam ogromnie szczęśliwa, gdy mi powiedział, że on z tem nie ma nic wspólnego.
Ksiądz czule spojrzał na Wandę.
— Ach, jaki to szczęśliwy człowiek ten pan Twardowski! Niech pani powie poprostu, że go pani strasznie kocha, a że jest pani prawdziwą kobietą, więc ta miłość nie pozwala pani sądzić, tylko każe bronić. I dobrze pani robi. Mówię to nie jako ksiądz, ale jako zwyczajny człowiek i przyjaciel, który pragnie, żeby pani była szczęśliwa.
Spojrzała wdzięcznie na proboszcza i zapytała z łagodnym wyrzutem:
— A dlaczego ksiądz był wczoraj taki surowy?...
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/195
Ta strona została przepisana.
193