Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/202

Ta strona została przepisana.

— Nie, ja mówię panu komplementy. To świadczy wysoko o inteligencji pańskiej i panu podobnych, że pod wezwaniem celów ogólnoludzkich umiecie zaprząc miljony do służenia celom waszym. Mówiłem panu, że mógłbym należeć tylko do tamtej organizacji, kierującej temi miljonami; ale ja wiem, że tam są tylko ludzie wasi, waszej wybranej rasy...
— Bardzo interesujące są pańskie poglądy — rzekł z ironją Oldenhuis — aleśmy zanadto odbiegli od przedmiotu. Mówiliśmy o pańskiem położeniu w sprawie zabójstwa Culmera.
— Prawda. Czy pan pozwoli, żebyśmy pomówili i o pańskiem?...
— O mojem?...
— Tak.
— Coż ja z tą sprawą mogę mieć wspólnego?
— Zaraz zobaczymy. Pan powiada, że zabójcą, jest mój dawny służący, Grzegorz, i że pan to wie napewno... Otóż ja nie wiem, kto jest zabójcą, i robię tylko domysły; pan zaś wie napewno. Jak to się stało?...
— My wszystko wiemy.
— Znów frazes dla gawiedzi. Zapomina pan, że rozmawia z człowiekiem, który was zna wcale nieźle.
— Do czego pan zmierza?
— Zaraz panu powiem. Ja nie wiem wszystkiego, ale wiem trochę faktów, z których umiem wyciągnąć wnioski. Culmer narobił wam wiele kłopotów. Przedewszystkiem przez swój szwindel skompromitował ważnego dla was człowieka, który się nazywa dziś sir Joseph Turner i jest jeszcze mniej Anglikiem, niż pan Holendrem. Culmer więc zasłużył na ciężką karę i stał się dla was niedogodnym. Postanowiono z nim się załatwić i w tym celu pana tu przysłano. Kilkakrotnie wzywał pan do siebie do hotelu jego służącego i coś o wiele więcej, niż służącego — mądrego Jakóba. Naradzał się pan z nim, jak się pozbyć Culmera. Wreszcie Jakób wynalazł zabójcę — był to genjalny wynalazek. Kto nim był, wiedzieliście tylko wy dwaj. Dziś tylko pan. Pierwszym człowiekiem, któremu pan to powiedział, jestem ja. Otóż niech pan sobie dobrze zapamięta moje słowa: jeżeli ktoś inny poza mną o tem się dowie, ja się zajmę tem, żeby pańskie położenie w tej sprawie stało się bardzo trudnem. Nie żądam od pana żadnego oświadczenia. Zdaje się, żeśmy rozmowę skończyli.
Powstał i profesor to samo zrobił.
— Jeszcze jedno — rzekł gość zagraniczny. — W posiadaniu pańskiem są pewne dokumenty, które stryj pański ośmielił się...
— Stop! — krzyknął Twardowski.
Profesor zamilkł przestraszony. Twardowski się uśmiechnął i rzekł uprzejmym tonem:
— Chciałem pana uchronić od nieprzyjemności, na którąby się pan naraził, gdyby pan powiedział coś obrażającego pamięć mego zmarłego stryja.
— Te dokumenty...
— Są moją własnością. Mój stryj przywłaszczył je sobie tem samem prawem, jakiem wy usiłowaliście przywłaszczyć sobie jego osobę i jego sumienie. Są one dowodem waszej zbrodni i, jako takie, są bronią w mem ręku. Nie myślę się ich pozbywać i radzę panom pożegnać się z nadzieją ich odzyskania.
Profesor wbił w niego oczy szkliste, mordercze.
— Panie Twardowski — rzekł — pan gra grę bardzo niebezpieczną.

200