czasów. Księdza Rybarzewskiego, który go bardzo lubił, umiał do rozpaczy doprowadzać swemi wynurzeniami w konfesjonale: wyłaził z nich czasami surowy, pierwotny poganin.
Stosunek do pana, pozbawiony wszelkiej służalczości, regulowała jego uczciwość. Pan mu dał wszystko, co ma, o czem marzył, więc on powinien dać panu wszystko, czego ten od niego potrzebuje.
Gdy Alfred Twardowski umarł, Grzegorz nie uważał, że jego obowiązki względem pana się skończyły. W części wiedział, w części starał się odgadnąć, czego pan potrzebuje od niego po śmierci. Gdy pierwszego zaraz wieczora po śmierci pana usłyszał kroki jego w bibljotece, w której nikogo nie było, powiedział sobie, że dusza jego nie ma spokoju i czegoś żąda. Od kogoby zaś żądała, jeżeli nie od niego, Grzegorza, który był wykonawcą wszystkich rozkazów pana. Potem słyszał te kroki często i zgodnie ze swą religją utwierdził się w myśli, że dusza zmarłego nie będzie miała spokoju, dopóki śmierć jego nie będzie pomszczona. Nawet ksiądz Rybarzewski nie zdołałby go przekonać, że katolikowi tak myśleć nie wolno.
Dlatego tak się oddał Zbigniewowi Twardowskiemu, wierząc, że razem wykonają zemstę. Wkońcu jednak zawiódł się na nim: doszedł do przekonania, że ten naprawdę o zemście nie myśli. Porzucił więc służbę u niego.
Odkąd zyskał całkowitą wolność, myśl o niespełnionym obowiązku zemsty zaczęła go prześladować na każdym kroku. Chodził często na cmentarz i, modląc się po chrześcijańsku za duszę zmarłego, jednocześnie po pogańsku przysięgał nad grobem, że pana pomści, gdy tylko znajdzie sposób.
Chodził, jak przestępca, trawiony wyrzutami sumienia; gospodarstwem mało się zajmował, wszystkie roboty pozostawił ludziom najemnym. Wreszcie zaczął na cały dzień znikać z domu.
Żeby nie wiedziano, dokąd się udaje, szedł piechotą do bardziej oddalonej stacji kolejowej, gdzie go nie znano, i tam wsiadał do pociągu warszawskiego. W mieście włóczył się po ulicy w okolicach mieszkania Culmera.
Nie miał żadnego określonego zamiaru, żadnego planu: wierzył, że jakaś sposobność się nadarzy, i stanie z łotrem oko w oko. A wtedy... Także nie zastanawiał się nad tem, co zrobi. Zrobi coś, co uspokoi duszę zmarłego.
Było to w czasie, kiedy profesor Paloma Oldenhuis naradzał się z Jakóbem w swoim numerze hotelowym nad tem, co zrobić z Culmerem.
Jakób, po drugiej wizycie u profesora, wyszedł z zamiarem próbowania planu, który się narodził w jego dużej głowie poprzedniej nocy.
Mając oczy otwarte na wszystko, zauważył on spacery Grzegorza po ulicy. Poznał go, a wiedział o nim sporo jeszcze z dawnych czasów.
Gdy stanęła w rozmowie między nim a profesorem kwestja pozbycia się Culmera, pomyślał o Grzegorzu, a myśl ta rozwinęła się w genjalny plan załatwienia się jednem pociągnięciem z Culmerem i z Twardowskim.
Podczas jednej z włóczęg ulicznych Grzegorza zrównał się z nim przechodzień niskiego wzrostu i rzekł półgłosem:
— Dobrze, że pana spotykam: muszę z panem pomówić.
Grzegorz spojrzał na przechodnia — poznał go odrazu.
— Jestem służącym mecenasa Culmera — rzekł tamten — i znam pana z widzenia. Możebyśmy gdzie wstąpili na kufelek, tobyśmy pogadali.
Grzegorz, który miał przekonanie, że Jakób jest tyle wart, co jego pan, nie mógł zdać sobie sprawy z powodów tej zaczepki. Przyjął jednak zaproszenie, gdyż pociągało go wszystko, co się wiązało z Culmerem.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/205
Ta strona została przepisana.
203