Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/206

Ta strona została przepisana.

Jakób zaprowadził go o kilka ulic do małej restauracyjki i tam usiadł z nim w ciemnym kącie.
— Wiesz pan co — rzekł w zaufaniu — że już mi się sprzykrzyła służba u Culmera. Odejdę za parę tygodni.
— Złe warunki? — zapytał Grzegorz.
— Nie o to chodzi. To jest, panie, ostatni łajdak. Z nim razem można zajechać do kryminału.
Grzegorz nigdy nie oczekiwał takiego wynurzenia ze strony Jakóba. Sam niepozbawiony chytrości, zaczął się zastanawiać, czy to szczere, czy nie. Nareszcie doszedł do przekonania, że dwaj złodzieje musieli się między sobą pokłócić.
— Zrobił co panu? — zapytał.
— Żeby tylko mnie... Niema chyba człowieka, któregoby nie skrzywdził. Ten łotr niewart, że go święta ziemia nosi. Najgorzej, że jak się u niego służy, to trzeba mu w jego złodziejstwach pomagać. Już mam tego dosyć.
— Tak, to ciężka służba — zauważył sentencjonalnie Grzegorz.
— Czy pan go zna? — zapytał odniechcenia Jakób.
— Trochę.
— Widział go pan pewnie u pana Twardowskiego?
— Jeszcze u nieboszczyka. Będzie z dzisięć lat temu.
— O, to dawno. Ja wtedy jeszcze u niego nie służyłem — skłamał bezczelnie Jakób.
— Ale pan pewnie znał starszego pana Twardowskiego?
— Nie, nie znałem — znów zełgał.
Grzegorz narazie uwierzył. Postanowił być rozmowniejszym.
— Dobrze pamiętam — rzekł — jak Culmer ze swoim przyjacielem przyjechali do naszego pana na wieś i jakem chwycił jednego i drugiego za kołnierz, wyniosłem z domu i wrzuciłem do samochodu. On to pewnie też pamięta. Dobrze, że się na tem skończyło.
Jakób patrzył z udanym zachwytem na atletę.
— Oj, żebym ja miał taką siłę! — zawołał.
— Cóżbyś pan zrobił?
— Porządniebym go nabił przed odejściem.
— Naprawdę?
— Jak pragnę jutra dożyć.
Grzegorz zaczął szybko myśleć.
— Jabym to za pana zrobił.
— E, pan przy swojej sile mógłby go zanadto uszkodzić. — Tylko mi pan pomóż do niego się dostać.
— To pan taki zawzięty na niego?...
Grzegorz milczał, ale spojrzał tak, że famulusowi mecenasa skóra ścierpła.
Wkrótce doszli do porozumienia.
— Bądź pan pojutrze o dwunastej — rzekł Jakób przy pożegnaniu — tu, przy tym samym stoliku, to ułożymy wszystko. A tymczasem nie pokazuj się pan: nie powinni pana widzieć.
Grzegorz poszedł prosto na kolej. W drodze przypominał sobie całą rozmowę z Jakóbem i zastanawiał się nad nią. On od swego pana nielepszy, ale musieli się pokłócić i teraz jest na niego zawzięty. To nareszcie daje mu sposobność... A może to pułapka? Cóż mu zrobią?... On sobie z nimi poradzi...

204