Po drodze ze stacji do domu wstąpił na cmentarz i długo klęczał przy grobie pana.
Przy następnem spotkaniu z Jakóbem dowiedział się, którego dnia i o której godzinie może śmiało wejść do znanego mu domu: na pierwszem piętrze zastanie drzwi uchylone, w przedpokoju nie będzie nikogo, a z przedpokoju pierwsze drzwi na lewo do gabinetu, w którym zastanie tego, kogo szuka...
Mecenas Culmer przygotowywał się do zniknięcia z Warszawy. Likwidował swe interesy z nerwowym pośpiechem, ale jednak bez niepotrzebnego hałasu. Robił to nawet wcale poprawnie, żeby po jego wyjeździe policja nie miała powodu do zajmowania się jego osobą. Wyjedzie dla poratowania zdrowia na czas dłuższy. To nikogo nie obchodzi. Pobyt Oldenhuisa w Warszawie przerażał go, niepokoiło go zachowanie się Jakóba, a nadto uprzykrzał mu życie majster, który był użyty przez Jakóba do umieszczenia gramofonu w mieszkaniu Twardowskiego, a którego ten mu nasłał. Złożył mu już dwie wizyty, które kosztowały sporo pieniędzy. To także powód do jaknajśpieszniejszego opuszczenia Warszawy.
Przygotowania tak się posunęły, że oznaczył sobie dzień wyjazdu. Im bliższy był ten dzień, tem silniej był zdenerwowany, tem więcej się bał, że nie zdąży umknąć swoim prześladowcom.
Nigdy się nie czuł tak źle, jak w przeddzień wyjazdu. Siedział od rana w swym gabinecie, uprzątając niepotrzebne papiery drżącemi ze zdenerwowania rękoma. Aby tylko zdążyć...
Wtem drzwi od przedpokoju się otwarły i stanęła w nich potężna postać, z dużą kanciastą twarzą i z dziko patrzącemi oczyma.
Chciał zapytać przybysza, czego chce, ale głos mu odmówił posłuszeństwa. On tego człowieka zna... Tak, to było w Turowie...
Siedział bez ruchu, sparaliżowany strachem. Wielkim wysiłkiem wyciągnął rękę i nacisnął dzwonek. Ale na dzwonek nikt nie przychodził, a ten człowiek ciągle stał we drzwiach i patrzył nań dziko, okrutnie... zrobił parę kroków ku niemu i znów stanął... Zlodowiaciały z trwogi mecenas chciał krzyknąć, ale głos mu uwiązł w krtani...
Spróbował wyciągnąć rękę w kierunku telefonu. Przybysz skoczył jak tygrys i chwycił go obu rękami za gardło... Ręce coraz bardziej zaciskały się na gardle, mecenasowi robiło się coraz ciemniej w oczach...
Grzegorz z oczyma krwią zalanemi nie zastanawiał się, nie myślał, nie miał świadomości tego, co robi. Czuł tylko, że ma nareszcie w rękach mordercę swego pana, i zaciskał je coraz mocniej...
Nareszcie spojrzał na wroga i oprzytomniał. Wypuścił z rąk gardło... Przed nim leżał trup Culmera.
— Zamordowałem... — rzekł cicho.
Mówił tak, jakgdyby zrobił coś, czego się nie spodziewał.
Stał długo nieruchomy, wpatrzony w swoją ofiarę. W pokoju panowała cisza.
Naraz usłyszał kroki, skradające się w przedpokoju. Skoczył ku oknu i skrył się za grubą firanką.
W drzwiach przedpokoju ukazał się Jakób. Rozejrzał się po gabinecie spostrzegł leżącego na ziemi trupa, zbliżył się... Na brzydkiej jego twarzy ukazał się uśmiech, który zrobił ją jeszcze brzydszą. Wziął do ręki słuchawkę telefonu.
— Czy komisarjat policji?... Mówi służący mecenasa Henryka
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/207
Ta strona została przepisana.
205