— Nie bój się, dziecko — rzekł spokojnie. — To omdlenie, to zaraz przejdzie. Zadzwoń na służbę, tam jest dzwonek.
Z pomocą Antoniego i pokojówki przenieśli biedną kobietę do jej pokoju. Tam Wanda z pokojówką rozebrały ją.
Twardowski wysłał automobil po doktora Zemłę.
Pani Czarnkowskiej wkrótce wróciła przytomność. Otwarła oczy, patrzyła długo przed siebie, wreszcie spytała Wandę:
— Dlaczego ja tu jestem?... To było...
— Przynieśliśmy cię, mamusiu, bo cię siły opuściły.
Nic nie odpowiedziała i znów patrzyła przed siebie, jakby na jakaś wizję..
Nie upłynęło wiele więcej nad pół godziny, kiedy przybył doktór. Widoczme nie stracił ani chwili.
Twardowski w kilku słowach powiedział mu, co się stało, zaprowadził go na górę i zostawił samego z panią Czarnkowską.
— Nie rozumiem, co mama mogła sama robić w bibljotece pociemku — rzekła Wanda.
Twardowski nic nie odpowiedział. On rozumiał. To skutek rozmowy z Grzegorzem. Powiedział jej, że duch stryja przebywa w bibljotece, i poszła go powitać. Usłyszała jego kroki... Wrażenie było dla niej za silne...
Doktór siedział długo na górze. Gdy zeszedł do hallu, Wanda ofiarowała mu filiżankę herbaty i spytała o stan matki.
— Nic szczególnego niema — rzekł Zemła. — Tylko działanie serca słabe. Trzeba unikać silnych wstrząśnień. Niech pani idzie do mamy: prosiła o to.
— Między nami mówiąc — zwrócił się do Twardowskiego — jest źle. Jest to jeden z tych wypadków, w których chory żyć nie chce. Powiada, że musi odejść, bo jest potrzebna tam, bo tam ją wzywają... W tych wypadkach medycyna jest bezsilna.
Twardowski się zasępił. Myślał o Wandzie: za szybko na nią spada jeden cios za drugim.
Nie można nic ściśle przewidzieć — mówił doktór. — Musicie być przygotowani na wszystko. Koniec może przyjść w ciągu kilku dni.
Zapowiedział, że rano przyjedzie, i pożegnał się.
Po jego wyjeździe zeszła Wanda. Oczy miała zaczerwienione.
— Mamusia zasnęła — rzekła zdławionym przez łzy głosem — jest bardzo wyczerpana. Kazała na rano wezwać księdza.
Twardowski starał się ją uspokoić i namawiał, żeby poszła spocząć.
— Nie, ja będę przy niej czuwała. I takbym spać nie mogła. Ty idź, połóż się, bo musisz mieć siły za wszystkich.
Wcześnie rano przyjechał ksiądz Rybarzewski z Sakramentami. Siedział długo, zamknięty z chorą.
Wanda zeszła nadół wymizerowana, blada z podkrążonemi oczyma.
— Trzeba żebyś trochę się przespała — rzekł Twardowski. — Ty się kochanie, zabijasz.
— Nie mogę; czuję, że nie zasnę. Czy doktór prędko przyjedzie?...
— Kazał przysłać po siebie o dziesiątej.
Siedzieli tak w oczekiwaniu, wymieniając czasami parę słów bez znaczenia.
Zjawiła się pokojówka: ksiądz prosi ich oboje do pokoju pani Czarnkowskiej.
Wanda spojrzała na Twardowskiego z niepokojem.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/211
Ta strona została przepisana.
209