Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/217

Ta strona została przepisana.

— Mój stryj.
— Niech pan nie żartuje...
— Mówię na serjo. Gdybym był sędzią i przede mną postawiono człowieka, który swemi rękoma zabił Culmera, zawyrokowałbym, że był on tylko narzędziem, że temi rękoma, niestworzonemi do niszczenia życia ludzkiego, poruszała energja mego zmarłego stryja... Podjąłbym się dowieść, że pośrednio i Czarnkowski padł jej ofiarą; niema zaś żadnej wątpliwości, gdy chodzi o kobietę, która tam leży w trumnie...
— Ale już koniec! — zawołał ksiądz. — Już więcej ofiar nie będzie. Jak powiedziałem, ta nieszczęsna księga jest już zamknięta...
— Nie wiem...
— Jakto, cóż jeszcze stać się może? — W głosie księdza drgała trwoga.
— Nie wiem, powiadam. Tymczasem patrzę na dziewczynę, z którą mi, księże, ślub dałeś, i widzę, jak w moich oczach ginie...
Ksiądz spojrzał nań przerażony.
— Panie Zbigniewie, ma pan słusność. Uciekajcie czemprędziej z tego domu, bo oboje w nim zginiecie.
Wstał, podniósł ostatni kieliszek.
— Za wasze nowe życie! Idźcie w nie z wiarą: Bóg wam pobłogosławi!
Na tym toaście skończyła, się niezwykła biesiada weselna Zbigniewa Twardowskiego.

XXXVI.

Nazajutrz rano odbyło się w kościele parafjalnym żałobne nabożeństwo, na którem był obecny Twardowski z żoną, doktór Zemła, służba i niewielka garstka ludzi ze wsi. Pogrzeb, zgodnie z życzeniem zmarłej, wyznaczono na późne popołudnie, na tę samą porę, w której pochowano Alfreda Twardowskiego.
Wanda ciągle była odrętwiała: nie można z nią było kilku słów zamienić.
Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, z domu turowskiego wyruszył prowadzony przez księdza Rybarzewskiego kondukt pogrzebowy, posuwając się wolno przez las i przez pola ku cmentarzykowi parafjalnemu.
Złożono trumnę do dołu, wykopanego obok mogiły dziedzica Turowa, i zaczęto ją zasypywać. Ksiądz zaintonował “Salve Regina”...
Uwaga Twardowskiego cała była skupiona na Wandzie, którą, chwiejącą się na nogach, podtrzymywał...
Naraz spostrzegł poruszenie w niewielkim, zgromadzonym dokoła grobu tłumie. Ku niemu przeciskał się... Grzegorz.
Dawny służący stanął za jego plecami i szepnął mu do ucha...
— Dom się pali... Podpalony.
Twardowski spojrzał w stronę Turowa: nad lasem wzbijał się ku niebu potężny, czarny słup dymu.
— W bibljotece — szeptał dalej Grzegorz — jest skrzynka z papierami. Muszę jechać automobilem, bo nie zdążę.
— Jedź — rzekł krótko Twardowski.
Ksiądz, który stał zwrócony twarzą do lasu turowskiego, widział również dym na tle nieba; kończył jednak żałobną pieśń tym samym równym głosem, poczem odmówił współ z obecnymi “Wieczny odpoczynek.” Wtedy dopiero

215