należało instrukcje, jak załatwić sprawę niedogodnych dokumentów. Instrukcje ściśle i umiejętnie wykonano.
Weszli do parku i zaczęli się zbliżać do ognia.
Przed palącym się domem, w odległości, na jaką pożar pozwalał, stała gromada ludzi bezczynnych, nie umiejących się na nic przydać, przeszkadzających tylko akcji ratunkowej. W mniej zajętych przez płomienie częściach domu co chwila otwierało się jakieś okno i wylatywały z niego meble, obrazy, zwinięte dywany.... Podbiegali ludzie i odnosili to wszystko za dom w głąb parku, stratowanego już całkiem po wiosennych porządkach. Każde wszakże nowo otwarte okno wywoływało nowy prąd powietrza, za którem szedł ogień, zmuszając domowników do ucieczki.
Twardowski szukał okiem Grzegorza, ale nigdzie nie było go widać.
Zbliżył się do nich rządca folwarku, który widocznie kierował akcją ratowniczą i zimnej krwi nie stracił.
— O ratowaniu domu — rzekł — nie było mowy. Postarałem się tylko nie dopuścić ognia do stajen i wozowni i kazałem zasypać schody do piwnicy, żeby tam się żar nie dostał. Zresztą, nic jej nie grozi; jest głęboka i ma grube sklepienie. Ocaliło się trochę sprzętów, ale nie najważniejszych. Z bibljoteki nic się nie dało wynieść ogień stamtąd się zaczął.
— Gdzie jest Grzegorz? — zapytał Twardowski zaniepokojony.
Rządca stał przez chwilę z otwartemi ustami.
— Grzegorz?... Wziął ludzi do wynoszenia rzeczy z domu. Ale już dom opuścili... Biegnę go szukać... Niech państwo przejdą na drugą stronę domu: tam są tylko wyniesione rzeczy i nasi ludzie, którzy ich pilnują.
Na trawniku leżały zwalone w bezładzie na kupę przeróżne sprzęty, przy nich zaś stali dwaj ludzie z folwarku. Obok leżał na ziemi Piorun, skulony, patrząc wystraszonemi oczyma na szalejący żywioł.
Na widok Twardowskiego podniósł się i podbiegł do niego bez zwykłej werwy ze skomleniem, jakby prosząc o współczucie.
Ludzie, strzegący sprzętów, ustawili na trawniku parę foteli; w jednym z nich Twardowski posadził Wandę. Piorun podszedł do niej, położył jej łeb na kolanach i patrzył smutnie w oczy.
Głaskała go machinalnie, wpatrzona w ogień, od którego oczu oderwać nie mogła. Twardowski, który ją ciągle z niepokojem obserwował, spostrzegł, że dotychczasowe odrętwienie zaczyna ją powoli opuszczać. Lód, w który się zamieniła, jakby tajał pod wpływem ognia. Popatrzyła na Pioruna, wzięła jego łeb w obie ręce i zaczęła do niego mówić:
— Biedny Piorun, i taki smutny, taki przerażony... Straszne rzeczy się dzieją, prawda?... Twój dom ginie... Ale twój pan jest i weźmie cię z sobą...
Twardowski cieszył się, że go sobie choć w rozmowie z psem przypomniała. Odszedł go na chwilę niepokój o Grzegorza.
Naraz z tłumu, stojącego po drugiej stronie domu, rozległ się krzyk.
Twardowski skoczył.
— Nie ruszajcie się stąd — rzekł do Wandy i księdza i pobiegł w kierunku domu.
Na jego spotkanie biegł szofer Marek. Stanął przed panem biały jak ściana.
— Co się stało? — zapytał Twardowski.
— Grzegorz zginął w ogniu...
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/219
Ta strona została przepisana.
217