Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/220

Ta strona została przepisana.

— Skąd wiesz?
— Ludzie widzieli, jak okno bibljoteki wywaliło się i stanął w niem człowiek, cały w płomieniach; trzymał skrzynkę w ręku... Potem znikł... Głupie baby zagadały, że to nieboszczyk pan się pokazał... To był Grzegorz!
Twardowski odruchem chciał biec do płonącego domu. Wtem rozległ się straszny łoskot i z domu buchnął wgórę słup iskier.
— Pułap się zawalił — jęknął Marek. — Już koniec...
Zaległa grobowa cisza.
Wśród niej rozległo się ponure wycie.
Twardowski obrócił się: na trawniku poza nim przysiadł Piorun, podniósł mordę ku górze i wył... Raz, drugi, trzeci...
— To jego pieśń pogrzebowa dla Grzegorza — rzekł Twardowski głosem zdławionym.
Nie chciał iść do Wandy z wieścią o nowej śmierci. Wziął szofera i poszedł szukać rządcy.
— Wszyscy ludzie — mówił rządca — którzy ratowali sprzęty, uciekli z domu. Tylko jego nie widzieli. Musiał zostać. Dlaczego poszedł do bibljoteki, która już cała była w ogniu?... Chodziło m u widać, biedakowi, o tę skrzynkę, którą trzymał w ręku, gdy go ludzie widzieli. Straszną śmiercią zginął. Dobry i dzielny człowiek...
Twardowski wyrzucał sobie, że pozwolił jechać Grzegorzowi. Trzeba go było zatrzymać i jechać razem. Byłby go nie puścił do bibljoteki...
Zgnębiony wracał do Wandy, bojąc się, że może być niespokojna.
Ksiądz, spojrzawszy na jego twarz zmienioną, zapytał:
— Co, panie Zbigniewie?
— Nic, wszystko się już kończy.
Wanda wbiła weń oczy.
— Nie oszczędzaj mnie — rzekła. — Ja wiem, co się stało. Grzegorz zginął w płomieniach?...
Twardowski ruchem głowy potwierdził.
Ksiądz Rybarzewski wstał, odkrył głowę, przeżegnał się i odszedł w głąb parku.
Wanda zasłoniła sobie twarz dłońmi i łkała.
— Nareszcie płacze — rzekł w duchu Twardowski — jest ocalona.
W tej chwili dopiero przyznał się przed sobą do prześladującej go obawy, że dziewczyna oszaleje.
Płakała długo. Wreszcie otarła twarz i podniosła nań oczy. Z oczu tych patrzyła niewypowiedziana tkliwość. Wyciągnęła do niego ręce, które uchwycił, pomagając jej powstać.
— Tyś mi jeden został na świecie — rzekła. — Chodźmy stąd...
— Trzeba się pożegnać z księdzem — rzekł Twardowski. — Poszukajmy go.
Skierował się w głąb parku.
— Kto ci powiedział, że Grzegorz zginął? — zapytał.
— Piorun. Zawył tak żałośnie...
— Tak, to mogło być tylko po stracie Grzegorza, albo...
— Nie kończ — chwyciła go za rękę. — Ty zostałeś, ciebie mam i już ciebie nie stracę. Ani Culmer, ani ten straszny dom już nikogo nie zabije. Biedny Grzegorz...

218