cji, wyostrzył zmysły, stał się niebezpiecznym dla ludzi, mających coś do ukrycia. Że zaś przedmiotem jego badań był człowiek, przywykł nań patrzeć, jak na objekt, jak na robaka oglądanego przez szkło powiększające — bez źdźbła uczucia, niemal cynicznie. Był w stosunku do ludzi jakby wysuszonym przez życie, egoistycznym starcem.
I kobieta była w jego oczach tylko objektem, chwilami potrzebnym przyjemnym, pozatem o wiele mniej interesującym od mężczyzn.
Był dobrze wychowany, żył na stopę zamożnego człowieka, dzięki stryjowi nigdy mu nie brakowało pieniędzy: przytem nazwisko jego było znane alpinistom różnych krajów, więc wciągano go wszędzie w życie towarzyskie. To zaś, że był dziwakiem, że w zachowaniu się jego czuć było lekceważenie kobiet, czyniło go tylko bardziej interesującym i poszukiwanym... Niejedna kokietka robiła bohaterskie wysiłki, żeby go podbić, na co od czasu, do czasu, byle nie na długo, pozwalał. Bywał dużo między ludźmi, nietyle dla rozrywki, ile dla zbierania spostrzeżeń.
Stryj przyjeżdżał na Zachód radzić się lekarzy mniejwięcej co pół roku. Widywali się wtedy, o ile Zbigniew nie bawił poza Europą. Spotkania te zbliżały ich coraz bardziej. Stryj był coraz serdeczniejszy.
Gdy mu Zbigniew po raz pierwszy powiedział o istotnym przedmiocie swoich studjów, był ogromnie zainteresowany, przygasłe jego oczy zabłyszczały. Potem wypytywał ciągle, jak postępują te studja. Nie dziwił się, że dotychczas niema żadnego wyniku tych studjów w druku; podzielał zdanie Zbigniewa, że lepiej nic nie ogłaszać, dopóki w badaniach nie zajdzie dość daleko. Coraz więcej traktował synowca już nie jak równego sobie, ale jak autorytet, wobec którego sam czuł się bardzo skromnie.
Stryj wszakże szybko starzał się i z sił opadał.
Choroba serca postępowała, pomimo starań lekarzy i kilkotygodniowej co rok kuracji w miejscach kąpielowych. Ten niepokój, ten wyraz oczu człowieka jakby tropionego, jakby przed czemś uciekającego, który Zbigniew zauważył przy pierwszem spotkaniu po wielkiej wojnie, już mu pozostał. Gdy się ostatni raz widzieli, stryj żegnał się z nim wyjątkowo serdecznie: widocznie przeczuwał, że się więcej nie zobaczą...
Zbudziwszy się z głębokiego snu, przez dłuższą chwilę nie mógł się zorjentować, gdzie się znajduje. Wreszcie uprzytomnił sobie przeżycia poprzedniego wieczora: bezdennie smutny pogrzeb, służącego Grzegorza, jego wygląd i zachowanie się, słowa księdza, dom zamknięty i strzeżony jak twierdza, rozmowę z adwokatem i z Grzegorzem, spalony dokument, wreszcie niesamowite wrażenie kroków w bibljotece...
Jakaż wielka zmiana w jego życiu: odziedziczył majątek i... tajemnicę. Mimo tej tajemnicy przejść nie może — musi się w nią wedrzeć. Od tylu lat już wdziera się w tajemnice duszy ludzkiej i przywykł ich się nie bać. Te kroki stryja w bibljotece. — bo to były jego kroki... Halucynacja... tak, ale przyczyna jej tkwiła nie w stanie jego duszy, zupełnie zdrowej, tylko nazewnatrz... w czemś, co pozostało po stryju w sali bibljotecznej. Już z tem zjawiskiem miał do czynienia raz w życiu. Gdzie to było?... Gdzieś na wsi, w Anglji, w domu, jak mówiono, nawiedzanym przez duchy. Teraz ma własne doświadczenie...
Przypomniał sobie Pioruna. Zaświecił lampkę przy łóżku. Ze słabo