Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/25

Ta strona została przepisana.

czerniał z oddali. Za lasem duży zagajnik, pięknie zasadzony przed jakiemi dziesięciu laty. Później znów kawałek lasu, wreszcie kopiec graniczny. W odległości paru kilometrów widać było wieżę kościółka i dużą wieś. Przed nią leżał ogrodzony drewnianym płotem i usiany krzyżami czworobok. Tam zakopano wczoraj stryja, a z nim jego tajemnicę...
Po powrocie z przechadzki wypił kawę, poczem obejrzał dom w towarzystwie Grzegorza. Dom był dość duży, urządzony z całym nowoczesnym komfortem i bardzo czysto utrzymany. Na dole przedpokój z hallem przedzielał dom na połowę. Z hallu przez oszklone drzwi — przy których Twardowski zauważył drugie żelazne, dyskretnie w mur schowane — wychodziło się na obszerny taras kamienny, a z niego po kilku schodach do ogrodu. Jedną połowę domu od strony podjazdu zajmowała bibljoteka, od strony ogrodu dwa pokoje, z których jeden umeblowany na palarnię, drugi zaś z bilardem pośrodku. W drugiej połowie, odpowiadająca bibljotece wielka sala, pusta, nieumeblowana, od strony zaś ogrodu pokój jadalny i kredens. Z kredensu drzwi prowadziły do kuchni, pralni i mieszkań służby.
— Podczas wielkiej wojny — objaśniał Grzegorz — kiedy pan bawił w Rosji, tu mieszkał sztab dywizji pruskiej. Zniszczyli strasznie dom, mnóstwo rzeczy powywozili, nawet mury podziurawili, bo ciągle czegoś szukali. Całe szczęście, że bibljoteka i piwnica były w Warszawie. Po wojnie pan doprowadził dom do porządku, ale salonu już nie meblował: powiedział, że niema dla kogo.
Na górze połowę domu zajmował gospodarz. W drugiej było parę pokoi gościnnych i druga łazienka.
Grzegorz nalegał, żeby pan zobaczył piwnicę. Gdy ją otworzył, patrzył nań z triumfem, jakie też na nim wrażenie zrobią zgromadzone skarby.
— Nacóż tyle wina — zawołał Twardowski — kiedy nie przyjmowano gości?
— Pan prawie wcale nie pił, doktorzy mu nie pozwalali. Ale lubił wino i znał się, jak chyba nikt na świecie. Gdy trafił na dobre, kupował, choć nie było potrzebne. Mówił, że trzeba ratować wino, żeby go nie wypili durnie, co się na niem nie znają. Później mówił, że kupuje dla swego dziedzica.
Twardowski przypomniał sobie, jak stryj przy wspólnych obiadach zagranicą wmawiał weń, że ma zadatki na wielkiego znawcę wina. Ten epikureizm nie licował z manją prześladowczą. Nie, stryj musiał być zdrów na umyśle i musiał mieć jakiś realny powód do obaw.
— Mamy tu śliczne burgundy, bordeaux i reńskie — ciągnął Grzegorz z widoczną dumą i, wskazując na półki, zastawione flaszkami i gąsiorkami różnego kształtu i rozmiaru, oraz na dwie beczułki, dodał: — a takich węgrzynów i takiej starki dziś już chyba nigdzie nie znajdzie.
Ostatnie słowa nie wywarły na Twardowskim oczekiwanego przez Grzegorza wrażenia, bo ani węgrzyna, ani starki nigdy nie próbował. Grzegorz kończył swój wykład: — Całe szczęście, że to było podczas wojny w Warszawie, boby pruskie chamy wszystko wypiły.
Park był umiejętnie założony na sposób angielski i ładnie utrzymany. Dużo w nim było światła. Bliżej domu rosły drzewa i krzewy egzotyczne, i widoczne były ślady rabat i klombów. Brakowało stawu, na który wysokie położenie nie pozwalało.

23