dużo widział i wielkiemi sprawami się zajmował. Ale był mi bardzo życzliwy i wieleśmy ze sobą gadali.
— Więc miałem słuszność, że ksiądz go znał dobrze?
— Od strony moralnej, proszę pana. Jestem księdzem — to moja wiedza i moja praktyka.
— Jakto praktyka?
— My, księża, mamy konfesjonał, w którym ciągle studjujemy dusze ludzkie. Prawda, tu, na wsi, są dusze przeważnie bardzo proste, nieskomplikowane, ale i tu człowiek, poważnie pojmujący swój obowiązek, ma możność się wykształcić. I tu stają przed nim często bardzo trudne zagadnienia.
Twardowskiego zaczął ten proboszcz interesować.
— Stryj mój był człowiekiem religijnym?
— Tak, byłem jego spowiednikiem.
— Powiedział ksiądz, że studjuje ludzi od strony moralnej. Coby ksiądz w tym względzie o moim stryju powiedział?
Ksiądz spojrzał bystro na swego inkwizytora.
Powiem panu tylko to, że trudno chyba spotkać człowieka tak szlachetnego, z tak głębokiem sumieniem. I tak ofiarnego. Ile ja dobrego ludziom zrobiłem za jego pieniądze! Nie odmawiał nigdy, tylko zabraniał mówić, że grosz pochodzi od niego. Mam nawet wyrzuty sumienia, bo ludzie mnie są wdzięczni, zamiast jemu: nikt z nich nie wie, że to on był ich dobroczyńcą.
Twardowski doznał wielkiej ulgi.
— Doszedł do dużego majątku — wtrącił.
— Tak, ale uczciwie, swoją pracą, swoim rozumem — ksiądz mówił z namiętnością. — Iluż to ma majątki, a drobnej ofiary z nich wydobyć niesposób. Jak można patrzeć na tyle biedy bez poczucia, że się cośkolwiek robi, by jej ulżyć! W tym człowieku biło wielkie serce. Jaka szkoda, że mu życie tak nieszczęśliwie poszło.
— Mówi ksiądz: nieszczęśliwie. W czem to nieszczęście ksiądz widział?
Ksiądz na chwilę zamilkł.
— Wie pan przecie, że od wielu lat był chory na serce. Wycofał się z życia, z pracy... I ta choroba go zabiła.
— Więc ksiądz sądzi, że stryj wycofał się z życia spowodu choroby?
— Z czegóżby innego?...
— Ksiądz chyba zauważył, że stryj czegoś się bał. Dowód choćby w tem, jak jego dom był strzeżony. Wygląda to wprost na jakąś manję prześladowczą.
— O, nie! Ś. p. stryj pański był człowiekiem umysłowo zdrowym, najnormalniejszym w świecie. Tylko był bardzo nerwowy.
— Gdzież więc leżało źródło jego obaw?
Ksiądz patrzył mu długo w oczy. Wreszcie rzekł pocichu:
— Nie wiem.
Twardowski umocnił się w przekonaniu, że w życiu stryja była jakaś wielka tajemnica, ale też i upewnił się, że nie było to nic, rzucającego cień na jego uczciwość. Gdyby było inaczej, ksiądz nie mówiłby o jego zacności z takim zapałem. Stryj był ofiarą jakiegoś nieszczęścia, czy też miał jakichś potężnych wrogów. Ale któż to mógł być?... Może ksiądz wie, ale wie, jako spowiednik, i nie powie.
— Stryj musiał tu mieć trochę stosunków w okolicy?
— Żadnych. Jednego doktora lubił i często na dłużej go u siebie zatrzymywał. Czasami bywaliśmy w Turowie razem.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/27
Ta strona została przepisana.
25