— A sąsiedztwo
Ksiądz wzruszył ramionami.
— Oni go nie interesowali, byli dla niego nudni. Nawet nienajgorsi ludzie, ale, jak mówił, bezduszni. Gadają tylko o interesach swoich i o kłopotach. Niektórzy okazali względem niego nietakt, wścibiali zanadto nos w jego sprawy, potem robili głupie plotki. Bardzo też rychło postanowił nikogo z nich nie widywać.
Żegnając się z księdzem, Twardowski rzekł:
— Odziedziczyłem majątek stryja, a więc i jego obowiązki, tak jak je pojmował. Proszę księdza zawsze się zwracać do mnie, jak do niego, o pomoc dla biednych. I na tych samych warunkach: niech nie wiedzą, od kogo to pochodzi.
Uradowany ksiądz mocno dłoń jego uścisnął.
Twardowski musiał dzień wypełnić. Wróciwszy od księdza, siadł w limuzynę i pojechał do miasta, do doktora Zemły. Zastał go w domu w godzinie, w której kończył przyjmowanie chorych.
Doktór unosił się nad szlachetnością i wysoką inteligencją zmarłego, wychwalał go jako gorącego Polaka, stwierdził, że jedyna jego choroba tkwiła w sercu, bo nerwowość, jaką u niego widział, nie przekraczała granic, notowanych dość często.
Gdy rozmowa zeszła na niewytłumaczone obawy stryja, rzekł:
— Miał jakichś nieprzyjaciół, którzy widocznie nie przebierali w środkach. Nie chciał wszakże o tem mówić. Często się nad tem zastanawiałem, ale do niczego nie doszedłem. Tyle jest łajdactwa na świecie!... Człowiek na zapadłej prowincji nawet w dziesiątej części nie wyobraża sobie tego, co się dzieje w wielkim świecie.
Wracając do domu, Twardowski powiedział sobie, że jedyna nadzieja w Grzegorzu. On coś wie. Tylko czy będzie chciał powiedzieć?...
Po obiedzie usiadł przed kominkiem w bibljotece i służącego, który przyniósł mu kawę, zatrzymał:
— Powiedz mi, Grzegorzu, przed kim wy tak domu strzeżecie? Nie przed złodziejami, bo zamykacie się taksamo w dzień, jak w nocy. Kogo pan się tak obawiał?
Twarz Grzegorza przybrała wyraz podobny do tego, jaki miała, gdy stał nad grobem pana. Odrzekł krótko:
— Tych łotrów, którzy go zamordowali.
— Jakto zamordowali?
— Proszę pana, nieboszczyk pan był piękny mężczyzna, silny, zdrów, wesół, nic mu nie brakowało. Dopiero, gdy go zaczęli ścigać, stracił humor, spokój, zaczął chudnąć, więdnąć, a wkońcu wpędzili go do grobu. Mój Boże, takiego dobrego człowieka, który napewno nikomu krzywdy nie zrobił. I niema na nich kary. Ja tylko się modlę codzień do Pana Boga, żeby dał którego z nich w moje ręce. Nikogo w życiu nie zabiłem, ale ten żyw nie wyjdzie.
Patrząc na atletę, na którego grubej twarzy malowała się dzika wściekłość, wolno było wierzyć, że słowaby dotrzymał. Twardowski wszakże tylko myślał, jak dalej pokierować rozmową, żeby się czegoś dowiedzieć.
— Ty ich nie dostaniesz — rzekł. — Musimy we dwóch wziąć się do tego.
Oczy Grzegorza zaświeciły.
— O, gdyby pan chciał ich znaleźć, to pan może. Ja, prosty człowiek,
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/28
Ta strona została przepisana.
26