Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/29

Ta strona została przepisana.

nie wiem, gdzie się obrócić. Ale gdy przyjdzie czas załatwić się, wtedy ja się przydam.
— Twardowskiego mrowie przeszło. Przed nim stał morderca w spojrzeniu wyrazie twarzy, w postawie, w mięśniach napiętych, jak do tygrysiego skoku.
— Bardzo byłeś przywiązany do pana?
— Jak ja nie miałem być przywiązany? Wziął mnie do służby ciemnego nędzarza, zrobił ze mnie człowieka, obchodził się ze mną jak przyjaciel a gdym się ożenił obdarzył mnie gruntem. Ja dziś jestem zamożnym gospodarzem.
— Dlaczegóż jeszcze służysz?
— Bo nieboszczyk pan powiedział mi przed śmiercią, żeby młodego pana nie opuszczać, dopóki będzie mnie potrzebował.
Twardowski czuł, że się coraz mocniej przywiązuje do pamięci stryja. Zaczynał podzielać nienawiść Grzegorza do jego nieznanych prześladowców.
— Dobrze. Weźmiemy się tedy razem do szukania tych łotrów. Czy znałeś którego z nich?
— Widziałem dwóch. Nawet wiem, że jeden się nazywa Kolmar, czy coś podobnego.
— Kolmar?
— Zdaje się, że tak.
— Gdzieś ich widział?
— Tu, w Turowie.
— Dawno?
— Z parę miesięcy po wojnie bolszewickiej.
— Jak to było?
— Jednego rana, koło dziesiątej, zajechał przed dom samochód. Wysiadło dwóch mężczyn. Jeden z nich, starszy, kazał zameldować, że pan Kolmar przyjechał. Poszedłem do pana na górę, widziałem, że gniew go zdjął, gdy to nazwisko usłyszał. Kazał ich wpuścić do sieni — tak Grzegorz hall nazywał i zaczął się szybko ubierać. Powiedział mi, że pójdzie z nimi do bibljoteki; mnie zaś kazał stanąć przy samych drzwiach i na zawołanie wpaść bez pukania. Tak się też stało; pan zeszedł na dół, przywitał się z nimi bez podania ręki i zamknęli się w bibljotece ja zaś przy drzwiach stanąłem. Nie upłynęły trzy pacierze, gdy usłyszałem jakby krótki krzyk. Wpadam do bibljoteki i co widzę? Pan leży na dywanie twarzą ku ziemi, na nim siedzi młodszy z nich i próbuje mu związać na plecach ręce, a starszy, ten niby Kolmar, stoi przed otwartą szufladą biurka i grzebie w papierach. Skoczyłem, zdzieliłem pięścią w łeb tego, co na panu siedział, tak, że się odrazu zwalił i stracił przytomność. Zwracam się ku drugiemu, a on stoi z browningiem na mnie wycelowanym. Dałem w mordę i browning odebrałem. Pan tymczasem wstał z ziemi i wyjął sobie z ust chustkę, bo był zakneblowany. “Zwiążno — mówi do mnie — tego, co leży na ziemi,” sam zaś wyjął swój browning z kieszeni, wycelował do drugiego i powiada: “Siadajno, Kolmar, w tym fotelu”. Ten posłuchał i usiadł. Tak trwało krótką chwilę, dopókim nie związał tamtego łobuza, który ciągle był nieprzytomny. Gdym skończył pan wskazał na Kolmara i powiada: “Powyjmuj mu wszystko z kieszeni”. Stał z browningiem, dopókim nie wypróżnił kieszeni tego łajdaka i nie ułożył wszystkiego na biurku. W tedy kazał mi go trzymać, a sam zaczął przeglądać wyjęte papiery, parę sztuk zabrał, włożył do biurka i zamknął na klucz, resztę kazał mu napowrót

27