Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/32

Ta strona została przepisana.

pewien czas w kraju i o natychmiastowym wyjeździe na krótki czas do Paryża. Po powrocie zjawi się u niego z prośbą, żeby na początek zechciał być jego mentorem na gruncie warszawskiem.
Następnego dnia siedział już w pociągu paryskim.
Zastanawiał się nad ciekawem zjawiskiem psychicznem, które go oddawna interesowało i według niego nie było tak proste, jakby się to mogło zdawać. Była to zależność myśli ludzkiej od miejsca, w którem człowiek się znajduje. Dopóki pociąg mknął ku granicy, przetrawiał wrażenia warszawskie, myślał o pogrzebie stryja, o Turowie, o księdzu, o Grzegorzu, nawet o psie Piorunie. Za Poznaniem wszakże, a zwłaszcza za granicą niemiecką wszystko to niebieszczało, traciło kontury, tonęło jakby we mgle, a zato coraz natrętniej narzucały się jego myśli sprawy, które ją pochłaniały przed śmiercią stryja, jego zajęcia, rzeczy, które postanowił był sobie zrobić w najbliższym czasie, ludzie, którzy mu do tego byli potrzebni. Za granicą belgijską myśl jego żyła już całkiem w Paryżu, w tamtejszych stosunkach, wśród tamtejszych ludzi... I sam już teraz był człowiekiem mniej podobnym do tego, który siedział w Turowie i rozmawiał z Grzegorzem.
Na Gare du Nord czekał go uśmiechnięty Laurent, jego służący od lat sześciu, pracowity i pewny, wypróbowany podczas długich podróży Twardowskiego, kiedy mieszkanie pozostawało na jego opiece. Miał on przygotowany samochód, którym zawiózł pana do jego miłej garsoniery wpobliżu Trocadero.
Laurent ze smutkiem się dowiedział, że “monsieur” zabawi w Paryżu tylko trzy tygodnie, w ciągu których zrobi kilkudniową wycieczkę do Londynu, a potem na nieokreślony czas pojedzie do Polski. Pocieszyła go podwyższenie pensji za czuwanie w dalszym ciągu nad mieszkaniem. Domyślił się, że pan teraz, po śmierci stryja, musi być bardzo bogaty, i wyraził gotowość pojechania z nim do Polski. Otrzymał odpowiedź, że potrzebny jest w Paryżu, w którym pan nie ma zamiaru nigdy zwijać mieszkania. Tymczasem przypadła mu praca pakowania rzeczy, papierów i części książek. Była to praca trudna, bo o każdą niemal rzecz trzeba było pytać, czy zostaje, czy idzie do kufrów.
Trzy tygodnie upłynęły niepostrzeżenie. Ze zwykłą sobie systematycznością i umiejętnością zużytkowania czasu Twardowski wszystko załatwił, o niczem nie zapomniał, widział wszystkich ludzi, których zobaczyć sobie postanowił. Nie stało się w tym czasie nic szczególnego uwagi. Tylko, kiedy pod koniec pobytu zagranicą wracał z Londynu do Paryża, zdarzyło mu się coś, co mu dużo dało do myślenia.
Po wylądowaniu w Calais zajął zarezerwowane miejsce w pullmanowskim wagonie i zaczytał się w książce, którą świeżo był kupił w Londynie. Od czasu do czasu, jak to było jego zwyczajem, robił ołówkiem notatki na włożonej w książkę kartce papieru.
Naraz wpadły mu w ucho słowa:
Look here, Kolmar...
Twardowski drgnął nieznacznie. Kolmar! Nazwisko podane mu przez Grzegorza. Podniósł oczy od książki i spojrzał w stronę, skąd go te słowa doleciały.
Po drugiej stronie przejścia, przy sąsiednim stoliku siedzieli dwaj mężczyźni, ze sposobu noszenia się i z ubrania najklasyczniejsi Anglicy, z rysów wszakże gdy im się przyjrzał, niewątpliwie żydzi. Prowadzili rozmowę przyciszonym głosem, ale widoczne było, że się kłócili. To sprawiało, że jeden lub drugi

30