Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/33

Ta strona została przepisana.

od czasu do czasu głos podnosił. Natychmiast wszakże się spostrzegał i zniżał głos aż prawie do szeptu. Obaj byli młodzi: ten, którego sąsiad nazwał Kolmarem, był poniżej trzydziestki.
Twardowski spuścił oczy na książkę, udawał, że czyta i notuje, ale próbował słuchać. Dochodziły go tylko pojedyńcze wyrazy. Wśród nich często powtarzał się wyraz “Tugela”, czasami “Tugela Rover”...
— Coś mówią o południowej Afryce — rzekł do siebie.
Zrezygnował już z dowiedzenia się o czem mówią ci dwaj jegomoście, z których jeden nazywał się Kolmarem, gdy naraz głosy ich się podniosły. Tym razem mówili... po polsku. Widocznie sprzykrzyło im się kłócić półgłosem, nieodpowiadającym napięciu ich namiętności, więc zdecydowali się głos podnieść; żeby ich wszakże nie podsłuchano, przeszli na język egzotyczny, mało znany na Zachodzie. Wszak nikt w sąsiedztwie nie wyglądał na Polaka, a najmniej ze wszystkich ten pan zaczytany i robiący sobie notatki z książki. Kolmar mówił po polsku wcale czysto i swego towarzysza, mówiącego z angielska, nazywał bądź Jamesem, bądź Stuartem.
— James Stuart! — rzekł do siebie w duchu Twardowski — jak sobie pozwolić na nazwisko, to już na dobre...
Siyszał teraz, co mówili, i zorjentował się od pierwszej chwili, że mówią rzeczy interesujące. Miał biegłość w robieniu notatek, miał nawet własny system stenografji. Zaczął tedy spisywać najdokładniej całą rozmowę. Zapisał kilka kartek, których zapas miał zawsze pod bokiem. Robił to, zaglądając ciągle do książki, niby z niej przepisując.
Zachował się jak najordynarniejszy wywiadowca policyjny, uspokajał wszakże sumienie tem, że mając tropić łotrów, którzy według słów Grzegorza zamordowali jego stryja, nie może się bawić w skrupuły.
Dwaj jego współpasażerowie znikli mu z oczu na peronie w Paryżu. On zaś, przyjechawszy do swej garsoniery, notatki schował do biurka i przebrawszy się wyszedł na miasto. Wieczorem miał obiad w restauracji, na który zaprosił jednego ze znajomych.
Rano był zajęty. Dopiero popołudniu mógł zabrać się do przepisania zanotowanej w wagonie rozmowy. Przepisał ją porządnie, na maszynie. Potem uważnie ją odczytał.
Rozmowa toczyła się między dwoma nieznanymi mu ludźmi, w nieznanej, całkiem obcej mu sprawie; a jednak prawie był pewny, że mu się ona przyda w walce z nieznanymi wrogami stryja.
Wynikało z niej, że żyd, starszy wiekiem, mogący mieć pod czterdziestkę, który nazywał się Stuartem i dla niewprawnego oka mógł nawet wyglądać na Szkota, był promotorem i prezesem towarzystwa kopalni złota “Tugela River Gold Co.” Towarzystwo to było, jak wiele podobnych, zwykłym szwindlem. Nadto szwindel był nieudany, bo ludzie nauczyli się już w tych rzeczach ostrożności: na udziałowców udało się połapać tylko pewną ilość drobnych rybek. Tymczasem z upadłością trzeba się śpieszyć, zrobić ją przed najbliższym terminem wypłacania dywidendy. Kolmar, który był jednym z cichych agentów Stuarta do napędzania udziałowców, nic nie upolował, za co mu tamten robił gorzkie wyrzuty. Obecnie wszakże Kolmar miał złapać grubszą rybę, jakiegoś bogatego szlachcica polskiego, żądał wszakże niesłychanie wysokiej prowizji. Stuart mu wykładał, że to się nie da rachunkowo przeprowadzić, zapewniał, że on nie myśli dla korzyści Kolmara siedzieć w więzieniu.
Rozmowa rozwijała się dalej w następujących terminach:

31