Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/36

Ta strona została przepisana.

ze sobą wszystkie potrzebne materjały i był przekonany, że w ciszy wiejskiej szybko posunie ją naprzód.
Ale gdy wyskoczył z wagonu na stacji i ujrzał kanciaste oblicze czekającego nań Grzegorza, wszelkie myśli naukowe pierzchły mu z głowy i pozostał w niej tylko Turów ze swą tajemnicą. Zrozumiał, że dopóki tajemnica ta będzie nad nim wisiała, o skupieniu się w pracy naukowej niema mowy. Gdy zaś stanął przed wieczorem w domu, odczuł przytłaczającą jego atmosferę: dom ten miał swą duszę, która nad nim panowała, nim rządziła, zmuszała go do ześrodkowania myśli na sprawach zmarłego stryja. Chcąc o nich zapomnieć, trzebaby stąd uciec. Taka zaś ucieczka byłaby podłą dezercją.
Dlatego wieczorem, po obiedzie nie poszedł do siebie na górę, ale zamknął się, jak sobie mówił, ze stryjem w bibljotece.
Wysłał przed obiadem listy do księdza i do doktora z zaproszeniem na wieczór dnia następnego. Może z nich jeszcze co wyciągnie... Teraz siedział sam i w myśli zestawiał wszystko, co widział, czego się dowiedział, usiłując dojść do jakichś wniosków, a przynajmniej do przypuszczeń, któreby mogły stanowić punkt wyjścia dla dalszych poszukiwań.
Jedyne zaczepienie widział w nazwisku Kolmar. Teraz już wiedział, że taki człowiek napewno istnieje i, co ważniejsze, że jest wierutnym łotrem. Trzeba będzie po przyjeździe do Warszawy zająć się jego odszukaniem.
Trudno, trzeba się zabawić w detektywa. Nie będzie to dla niego nowością, bo jego badania psychologiczne nieraz go do tej roli zmuszały.
Nie poszedł spać, dopóki nie usłyszał kroków stryja w bibljotece. Stało się to już jego potrzebą: miał poczucie, że tym sposobem zbliża się ze zmarłym, wnika w jego duchową istotę. Czekał z napiętemi nerwami...
Raz, dwa, trzy, cztery...
Zjawisko powtarzało się widocznie co wieczór, regularnie o tej samej porze. To musi być odbicie jednej chwili, jakiegoś jednego wyjątkowo silnego przeżycia.
Tym razem bacznie obserwował zachowanie się Pioruna. Pies podniósł głowę, nastawił uszy i niespokojnie patrzył w oczy nowemu panu. Widocznie i zwierzę coś odczuwało. Najlepszy dowód, że źródło halucynacji leży nazewnątrz — w tym pokoju. Jakiż to fakt wybitny, potwierdzający jego poglądy w tej dziedzinie, a jednocześnie świadczący o potężnym dramacie, rozegranym w duszy człowieka, który tu przemieszkiwał...
Twardowski widział w życiu tyle zjawisk, uważanych za nadnaturalne, tak się z niemi otrzaskał, że choć w tym wypadku zjawisko dotyczyło świeżo zmarłego człowieka, który mu był bliskim, a po śmierci stawał się coraz bliższym, nie przestał być spokojnym, przedmiotowym obserwatorem, nie zatracał zdolności logicznego myślenia. Warunki wychowania, a przedewszystkiem studja w tak trudnej, tak niebezpiecznej dla równowagi umysłu dziedzinie zrobiły go człowiekiem aż prawie do nienormalności panującym nad sobą. Człowiek przeciętny w tym wypadku nie zrozumiałby go, możeby nawet nabrał do niego obrzydzenia.
Raz, dwa, trzy, cztery... Jakie to wyraźne, jak ten rytm kroków wbija się w duszę, nastrajając ją na dziwny tragizm. Jest w tem coś strasznie przygniatającego...
Tak z całym spokojem Twardowski analizował swoje wrażenia.
Służący przyniósł herbatę.
— Wiesz, Grzegorzu — rzekł Twardowski — zdaje się, żem wpadł na trop twojego Kolmara.

34