Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/37

Ta strona została przepisana.

Siłacz zadrżał. Podniecony czekał, co więcej usłyszy.
— Jeżeli to ten, o którym słyszałem, to łotr nielada.
— Łotr?... — krzyknął Grzegorz — to napewno ten. Widział go pan?
— Jeszcze nie. Ale już wiem, że jest taki, że mieszka w Warszawie i że jest wielkim oszustem. Mam nadzieję, że go wkrótce odnajdę.
Służący rzucił się do ręki Twardowskiemu i gorąco ją ucałował.
— Proszę pana — błagał — niech mię pan zabierze ze sobą do Warszawy.
Twardowski ze zdziwieniem patrzył na rozgorączkowanego atletę. Uśmiechnął się przyjaźnie.
— Tak ci pilno odnowić z nim znajomość?... Nie trzeba się niecierpliwić. Jeśli chcemy się do niego dobrać, musimy postępować ostrożnie i ze spokojem, żeby nam się ptaszek nie wymknął. Możesz na mnie liczyć: gdy przyjdzie czas, pojedziesz do Warszawy i zobaczysz swego starego przyjaciela.
Grzegorz roześmiał się — od tego śmiechu Twardowskiemu ciarki przeszły po skórze.
Widział przed sobą nie służącego, ale towarzysza wyprawy, pewnego, odważnego i silnego, mogącego jednak sprawiać kłopot swą niecierpliwością i zbyt prostem, niezawodnie, pojęciem sposobów walki. Rozumiał, że Grzegorzowi należy się udział w tej walce, i nie wątpił, że przypadnie mu w niej jakaś rola.
Pogawędzili jeszcze pół godziny, poczem Twardowski, przypomniawszy sobie, że spędził przeszło dobę w podróży, poszedł na górę.
W nocy spadł niewielki śnieg, i Twardowskiemu, gdy, wstawszy, wyjrzał przez okno, świat się ukazał w nowej postaci. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz widział tak wielką białą przestrzeń.
— Dobry ranek na polowanie — zauważył Grzegorz, gdy się zjawił w jego pokoju.
Twardowskiemu myśl ta trafiła do przekonania. Za godzinę był już w polu z dubeltówką pod pachą i z Wygą, węszącym ślady zajęcze. Kilkustopniowy mróz przyjemnie szczypał go po twarzy...
Chociaż nigdy polowania w tych warunkach, w tym klimacie nie używał, nie miał wrażenia nowości; przeciwnie, miał jakby poczucie, że nie pierwszy raz tego doświadcza, że to coś zwykłego, z czem jest zżyty, że tego mu właśnie brakowało.. Wciągał pełną piersią ostre, mroźne powietrze, rozkoszował się niem, poił oczy widokiem białej równiny i czarno-białego boru. Cieszyło go, że się rozumie z Wygą, który mu się wydał najlmiszym towarzyszem. Przestał filozofować.
Wrócił do domu dopiero po paru godzinach, dumny, że przyniósł dwa zające.
Przebierając się, spojrzał w lustro i zdziwił się: oczy patrzyły jakoś jaśniej, twarz była mniej skupiona, swobodniejsza, wyglądał na swego młodszego brata. Cóżto za magiczny wpływ paru godzin spędzonych na powietrzu!...
Przypomniał sobie swoje wycieczki alpejskie. Odświeżały go, rozwijały w nim siły, fizyczne, budziły nawet polot duchowy — ale to było co innego. Tu miał poczucie, że znalazł coś, czego mu brakowało: takie poczucie musi mieć roślina, gdy po suszy deszcz spadnie, ryba, gdy ją spowrotem rzucą do wody, pojmane zwierzę, gdy z niewoli ucieknie do lasu, góral, gdy z miasta wróci w swoje góry. Tak, to jest przyroda, w której wyrosła jego rasa, a od której on się oderwał. Dlatego zetknięcie z nią sprawiło mu taką rozkosz...
Po raz pierwszy poczuł swój fizyczny związek z tą ziemią, jakieś pierwotne,

35