na innych i mszczą się na nich za swoją własną głupotę. Dzieci, panie dzieci! Więcej rozumu, więcej dojrzałości, a dużo mniej będzie zła w Polsce.
Twardowski przyglądał się księdzu, który, jego zdaniem, z niezwykłą prostotą mówił mądre rzeczy. Niewątpliwie był to człowiek, który dużo przemyślał i w sercu miał wiele miejsca na dobre dla ludzi uczucia. Widział w nim wielką kulturę przy bardzo prostych formach. Szedł od niego jakiś orzeźwiający powiew, jak od tych pól, przysypanych czystym, białym śniegiem.
Ksiądz tymczasem starał się, żeby rozmowa się nie urwała. Przeszedł na politykę, zaczął mówić o osobistościach głośnych w publicznem życiu, ilustrując niemi swe poglądy. Mówił z humorem, często z niewinnemi drwinami, a zawsze dochodził do wniosku, że ma się do czynienia z głupotą, nie zaś ze złością.
— Ten, panie, udaje gorszego, niż jest, żeby pod pozorami złości ukryć swą głupotę.
Twardowski uśmiał się szczerze.
— Nie wiedziałem, że ksiądz taki złośliwy. Ale doprawdy, zdaje mi się, że ma słuszność. To wszystko, co mówi, jest bardzo mądre. Myślę, że najlepiej wyjdę, gdy od księdza będę się uczył rozumieć życie tutejsze.
— Wolne żarty — ksiądz zaśmiał się — tam, w Warszawie, znajdzie pan mędrców, którzyby mnie, prostaka, w kozi róg zapędzili.
Pod koniec obiadu Grzegorz wniósł czarną, omszałą butelkę i nalał w kieliszki starego węgrzyna.
— Zdrowie gospodarza! — zawołał ksiądz wesoło i umoczył usta w kieliszku.
Na twarzy jego rozlała się pełna respektu powaga.
— No, panie doktorze — rzekł — teraz się pan rozchmurzy. Jeżeli pan to wino będzie pił z melancholją, stracę dla pana wszelki szacunek. Jak to dobrze, że Pan Bóg dał ludziom takie wino i że go dał mało.
Twardowski, który pierwszy raz w życiu pił starego węgrzyna, godził się z księdzem w wysokiej opinji o trunku.
— Ale dlaczego dobrze, że mało? — zapytał.
— Bo tem wyżej je człowiek ceni, im rzadziej mu się zdarza z niem spotkać; powtóre zaś, gdyby go było dużo, wszyscy bylibyśmy pijakami.
Jakoś i doktór zaczął się rozweselać.
— Takie wino nie może szkodzić nikomu, przeciwnie, dodaje zdrowia! — zawołał z entuzjazmem.
— Brawo! — odpowiedział ksiądz i zwrócił się do gospodarza:
— I tu pan widzi, że Polska ma dobre rzeczy.
— Ależ to wino węgierskie.
— Niech pan je spróbuje na Węgrzech znaleźć. Tylko u nas umieją starego węgrzyna w piwnicach wychodować: Cracoviae et Varsoviae educatum. mówi się oddawiendawna.
Rozmowa popłynęła dalej tak, jakby siedzący przy stole trzej ludzie żadnych trosk nie mieli.
Grzegorz niepostrzeżenie odkorkował drugą butelkę. Ksiądz, który od początku mierzył okiem zawartość naczynia, z pozornem przerażeniem zawołał:
— Co, druga flaszka... Ależ nie wrócimy do domu na własnych nogach. Ha, trudno, odkorkowana, trzeba wypić...
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/39
Ta strona została przepisana.
37