Pili dalej. Proboszcz wpadał w coraz większą werwę, co zauważywszy Grzegorz podał kawę i dyskretnie się usunął.
Gdy zostali sami, ksiądz zaczął po przyjacielsku atakować gospodarza:
— In vino veritas, więc niech się pan naprawdę nie gniewa. Od początku przyglądam się panu i dziwuję. Pan patrzy takiemi staremi oczyma, jakby pan conajmniej dwieście lat chodził po świecie. Musiał pan strasznie dużo myśleć i musi pan być ogromnie mądry. Dlatego ja, prostak, nie mogę pana rozgryźć. Ale się boję tych starych oczu: zdaje mi się, że człowiek, który takiemi oczyma patrzy na świat, wszystko widzi, wszystko rozumie i... na wszystko jest obojętny. A obojętność to wielkie nieszczęście i wielki grzech.
— Nieszczęście i grzech zarazem? — zapytał Twardowski, zdziwiony i zaciekawiony tematem, nad którym się nigdy nie zastanawał.
Ksiądz mówił już teraz całkiem poważnie, zapalając się coraz bardziej.
— Tak panie. Nieszczęście, bo dla człowieka obojętnego życie traci wartość, nie umie on skorzystać z tego, co daje ono najlepszego. Grzech, bo Pan Bóg postawił człowieka na ziemi poto, żeby w miarę swych sił uczciwy porządek na niej zaprowadzał, żeby usuwał i naprawiał zło, a tworzył dobro Wiedza, mądrość — to wielkie rzeczy, ale dopiero wtedy, gdy promieniują, gdy zapładniają inne umysły, by wkońcu znaleźć odbicie w dobrym czynie. Patrzyć, rozumieć, widzieć, przyczyny wszystkiego i coraz bardziej oddalać się od świata, od ludzi, żeby ich w lepszej perspektywie oglądać — do czego to wszystko prowadzi?... — Pan siedzi tu przy mnie, a ja mam wrażenie, że pan patrzy na mnie z jakiejś wielkiej odległości. To straszne... Mnie się zdaje, iż to skutek tego, że pan siedział zawsze wśród obcych, któryh pana nic nie obchodzili, w krajach, z któremi nic pana nie wiązało, nawet wśród przyrody, obcej potrzebom pańskiej istoty. Intelekt pański się rozrastał, ale co się dzieje z innemi władzami pańskiej duszy?...
Twardowski skoczył.
— Księże, czy wiesz, że ja o tem samem dziś rano myślałem?...
Tu ksiądz osłupiał.
— Jakto? z jakiego powodu?
— Wyszedłem w pole z dubeltówką i gdym wciągnął w płuca to ostre zimowe powietrze polskie, poczułem się jakoś w swoim żywiole i tak się rozkoszowałem, jak nigdy w życiu. I wtedy powiedziałem sobie, że trzeba się z tą rodzimą przyrodą zbliżyć choćbym miał zgłupieć.
— Chwała Bogu — zawołał ksiądz — nie jest pan stracony. Niechże pan na początek choć z dubeltówką częściej chodzi.
Spojrzał na trzeciego towarzysza.
— Masz tobie — rzekł — teraz, gdy człowiek chciałby naprawdę coś mądrego powiedzieć, doktorowi oczy się kleją. Biedak, za wiele pracuje — należy mu się spoczynek.
Doktór nie miał sił oponować.
— Trzeba jechać — mówił ksiądz — i na mnie czas, jest już pół do dwunastej. Doktora najlepiej tu na miejscu do łóżka położyć — on ma dalej do domu.
Powstali. Twardowski poczuł, że ma lekką głowę, ale nogi ciężkie. Przypisał to nieprzyzwyczajeniu do węgierskiego wina.
— Musimy rychło dokończyć tej rozmowy — zwrócił się do księdza — będę czekał tego niecierpliwie. Albo się pokłócę z księdzem, albo sobie przyjaźń zaprzysiężemy.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/40
Ta strona została przepisana.
38