— Kłócić się można i w przyjaźni — odrzekł ksiądz i mocno potrząsnął ręką gospodarza.
Po odejściu księdza i po odprowadzeniu doktora do jego pokoju Twardowski poszedł z Grzegorzem i z Piorunem do siebie.
— Wiesz, Grzegorzu — mówił — że ten proboszcz to mądry i tęgi człowiek.
— Ze świecą takiego drugiego szukać, proszę pana.
Grzegorz, nie budząc Antoniego, pomógł Twardowskiemu się rozebrać.
Tego wieczora nowy dziedzic Turowa zasnął z jakiemś nieznanem, błogiem uczuciem. Śniło mu się, że się znajduje pośrodku bezbrzeżnej białej równiny; oddycha pełną piersią i upaja się powietrzem, które wprowadza rozkoszny bezwład w jego ciało; posuwa się naprzód, kołysząc się na prawo i na lewo, a ksiądz go podtrzymuje, żeby nie upadł.
Twardowski jechał do Warszawy z planem wejścia między ludzi, zapoznania się z życiem polskiem, a zarazem odszukania Kolmara bez zwracania uwagi na swoje zainteresowanie tą osobistością.
Z Turowa jednak wywiózł trochę nowych wiadomości o stryju. Z przejrzenia papierów zmarłego odtworzył sobie mniejwięcej jego dawniejszą rolę w życiu przemysłowem, a nawet w części jego poglądy polityczne w przeddzień wybuchu wojny światowej. Nazajutrz po wieczorze, spędzonym w towarzystwie księdza i doktora, miał przy śniadaniu długą rozmowę z doktorem, który u niego nocował.
Doktór znał Turów jeszcze za życia drugiego stryja. Tamten ciągle się leczył na urojone przeważnie choroby i często doktora wzywał. Gdy po jego śmierci majątek przeszedł w ręce stryja Alfreda, nowy właściciel wziął odrazu zdolnego i energicznego rządcę, porobił wielkie wkłady i postawił gospodarstwo na pierwszorzędnej stopie. Spoczątku sam rzadko do Turowa dojeżdżał. W parę lat wszakże zaczął budować dom dla siebie, zdala od folwarku, wybrawszy nań miejsce najładniejsze i najzdrowsze. Sąsiedzi nad tem wydziwiali, nie rozumiejąc, że człowiek bogaty mógł sobie na to pozwolić. Przy domu założył duży ogród i otoczył go niskim, ażurowym murem. To było ciekawe, że w niespełna rok po zbudowaniu domu kazał ten murek rozebrać, a na jego miejsce wyciągnął obecny mur wysoki i zaprowadził surowy rygor w stróżowaniu domu, co sąsiedzi już uważali za warjację. Podczas wielkiej wojny, po zajęciu kraju przez Niemców, przebywał w Rosji a gdy wrócił, zwłaszcza po najeździe bolszewickim, rygor ten został jeszcze zaostrzony: kto, w dzień nawet, chciał się do domu dostać, z wyjątkiem jego, doktora i księdza, musiał czekać przed bramą, dopóki stróż nie dostał pozwolenia na wpuszczenie go do środka. Doktór nie umiał objaśnić źródeł tej ostrożności, ale nie wątpił, że pan Alfred musiał mieć do niej poważne powody.
Doktór też znał przeszłość Grzegorza. Był on synem stajennego z Turowa. Pan Alfred zwrócił uwagę na piętnastoletniego chłopaka; podobał mu się, bo był bystry, a jednocześnie znakomicie wyrośnięty i na swój wiek fizycznie silny. Wziął go ze sobą do Warszawy, a gdy przywiózł go po dwóch latach do Turowa, nie mogli ludzie chłopaka poznać. Ucywilizował się, nauczył się dobrze pisać, a jednocześnie nabrał wyglądu wprost atletycznego. Podobno uczył się boksu na koszt pana. Został pomocnikiem przy starym służącym, który później, gdy pan Alfred podczas wojny wyjechał, objął opiekę nad