Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/45

Ta strona została przepisana.

uznanie. Kazała jednemu z panów przeczytać jakiś wiersz, głównie odznaczający się tem, że spotykało się w nim wyrazy i pojęcia, któremi poezja dotychczas nie operowała. Po skończeniu czytania rozległy się głosy zachwytu. Batutę w tym chórze trzymała panna Wanda.
Twardowski poczuł potrzebę powiedzenia jej czegoś nieprzyjemnego.
— Mojem zdaniem, rzekł — słuszność mają krytycy, którzy za główne źródło tych powojennych kierunków w literaturze i sztuce uważają upadek szkół podczas wojny, a stąd nieuctwo młodych twórców. Wykazano pionierom nowych prądów literackich, że nie znają największych poetów świata i ogłaszają jako odkrycia to, co inni przed nimi lepiej powiedzieli. Zresztą, istotna oryginalność u zbyt młodych poetów i artystów to fikcja. Najwięksi genjusze zaczynali od naśladownictwa, a dopiero, gdy duch ich dojrzał i zmężniał, wypowiadała się ich samoistność, ich oryginalność. Żeby posunąć naprzód twórczość w jakiejkolwiek dziedzinie, trzeba poznać i zrozumieć to, co przed nami zrobiono: Zdaje mi się, że Mickiewicz był nietylko jednym z największych genjuszów poetyckich świata, ale i jednym z najbardziej wykształconych Polaków swej epoki.
— Tak mówią starsi — odcięła się panna Czarnkowska, wywołując uśmiechy na wszystkich twarzach. — Do nas młodych przemawia młoda literatura i młoda sztuka. Sprawia ona na nas głębsze wrażenie, niż wszytsko, co przedtem pisano lub malowano.
— Przemawia... sprawia wrażenie... — przedrzeźniał Twardowski i czuł, że jest niegrzeczny. — Interesował mię zawsze stosunek publiczności do sztuki. Doszedłem do przekonania, że ludzie, mający własne zdanie o utworach sztuki i o twórcach, zdarzają się wyjątkowo. Ogół myśli i czuje to, co mu wmówiono, żyje pod sugestją. Można postawić przed ludźmi zdartą miotłę i, jeżeli się dobrze do tego zabrać, będą się nią zachwycali.
Panna Wanda lekko się zaczerwieniła i zagryzła usta. Reszta towarzystwa zlodowaciała. Widocznie nie zdarzyło się nigdy, żeby ktoś ośmielił się przemawiać do panny Czarnkowskiej podobnym tonem.
Dyskusja się urwała. Towarzystwo rozbiło się na grupki i powoli zaczęło się rozchodzić. Podszedł i on z Kozienieckim do panny Wandy, żeby się pożegnać.
Podała mu rękę w milczeniu, zimno i grzecznie, ale z oczu jej przemawiał gorzki wyrzut. Zatrzymała Kozienieckiego i coś mówiła do niego pocichu, gdy Twardowski żegnał się z panią domu. Był przekonany, iż Kozieniecki odbiera od panny wymówki za to, że takiego gbura przyprowadził do ich domu.
Gdy się znaleźli na ulicy, Kozieniecki ku jego zdziwieniu zakomunikował mu, iż panna Wanda prosiła go, ażeby Twardowskiego na następny czwartek koniecznie przyprowadził, bo musi się z nim wykłócić.
Rozstawszy się z Kozienieckim, szedł powoli do domu, wyrzucając sobie, że zbyt niegrzecznie postąpił z panną Czarnkowską. Jeszcze żadnej kobiety w życiu tak nie potraktował.. Zaczął sobie przypominać i stwierdził, że bywał jeszcze niegrzeczniejszy. Tak, ale to było co innego... Tamte były złośliwe, wstrętne. Jeszcze teraz miał przed oczyma wspaniałe linje jej giętkiej postaci. Ale należało jej dać nauczkę za jej zarozumiałość i za to impertynenckie zachowanie się od pierwszej chwili. Zresztą, był zirytowany tem, co usłyszał o swoim stryju od pani Czarnkowskiej.
Dziwna kobieta... Zaczęła mówić o stryju z widoczną sympatją,

43