a potem powtórzyła o nim takie obrzydliwe kłamstwo. Bo to niezawodnie kłamstwo...
Wróciwszy do siebie, siadł natychmiast i napisał list do doktora Zemły, powtarzając m u swą rozmowę z panią Czarnkowską. Pytał, co doktór wie o tem. Sam zaniósł list na dworzec kolejowy, żeby jeszcze tego wieczora odszedł.
Ciągle jeszcze wracał myślą do popułudniowej wizyty u Czarnkowskich. Zły był na siebie i na dziewczynę, która go sprowokowała do niegrzecznego zachowania się. Jej się należała nauczka, ale nie w tej formie. Powiedziała Kozienieckiemu, że chce się z nim wykłócić... Dobrze, tylko niech ona nie myśli, że mu zaimponuje i że zrobi z niego takiego pudla, jak z Kozienieckiego.
W sobotę miał odpowiedź od Zemły. List był pisany z widocznem wzburzeniem. “Jest to — mówił poczciwy doktór — nikczemne kłamstwo. Pan Twardowski nietylko nie miał najmniejszych symptomów paraliżu postępowego, ale nie przechodził w swem życiu choroby, która ten paraliż musi poprzedzać. W czasie, kiedy opuścił Warszawę i kiedy go poznałem, był to człowiek, któremu każdy mógł zdrowia pozazdrościć, i dopiero później zaczął na serce niedomagać. Na to, co tu piszę, daję panu słowo honoru. Zastosuję się do pańskiego życzenia i zachowam to wszystko przy sobie, ale, doprawdy, chciałoby się głośno krzyczeć z oburzenia na nędzników, którzy podobne oszczerstwa na tego człowieka puszczali w obieg.”
Nowe okno otworzyło m u się na przeszłość stryja. Ktoś go oczerniał, walczył z nim oszczerstwem. Ciekawa rzecz, kto i w jakim celu... Może być, że z pani Czarnowskiej da się wyciągnąć więcej. Zdaje się, że go dobrze znała, bodaj nawet interesowała się nim bliżej — jak można było sądzić z jej tonu. I Topoliński mógłby pewnie coś powiedzieć. Niewątpliwie miał jakieś stosunki ze stryjem; tylko ten nie robił wrażenia przyjaciela...
Twardowski nabrał otuchy. Te pierwsze kilka dni w Warszawie już go naprowadziły na pewne ślady. Wierzył, że posuwając się umiejętnie naprzód, wkrótce dotrze do prawdy. Zaczęła go ogarniać namiętność. Przypomniał sobie Wygę na tropie zajęczym: musiał się on czuć taksamo.
Tylko niema jeszcze śladu Kolmara.
Twardowski siedział rano przy biurku w swoim gabinecie. Przed nim leżała kupa nowych książek które przeglądał jedną po drugiej.
Było to jego stałą metodą, że gdy przyjeżdżał do nowego kraju, rozczytywał się w jego literaturze powieściowej, co mu dawało pewne pojęcie o miejscowych stosunkach i o psychice społeczeństwa. Teraz właśnie zabierał się do współczesnej, powojennej powieści polskiej.
Wśród tego zajęcia usłyszał dzwonek u drzwi wejściowych. Za chwilę wszedł służący i podał mu bilet wizytowy:
Kto to być może?...
Wszedł pan średniego wzrostu, dość otyły, w wieku lat jakichś sześćdziesięciu. Wyglądał imponująco... Duża, biała grzywa, zarzucona wtył, i równie biała, przystrzyżona na ostro broda. Od tej białości odbijały