Culmer widocznie opanowywał się, żeby nie pokazać, jak go ten przedmiot interesuje. Twardowski zauważył, że służący Jakób, jak go Culmer nazywał, kręci się ciągle po pokoju, czy jest potrzebny, czy nie, i uważnie słucha rozmowy. Culmerowi to wszakże nie przeszkadzało — widocznie przywykł z nim dzielić swe tajemnice.
— W każdym razie — rzekł gospodarz — to żmudna praca, zwłaszcza dla kogoś, komu sprawy Alfreda są całkiem obce. Gdybym panu mógł być w tym względzie pożyteczny, to służę. Mógłbym przyjechać na parę dni do Turowa i razem zrobilibyśmy tę robotę.
— Jakże mię pan ucieszył! — bezczelnie zawołał Twardowski. — Gotów jestem chwycić pana za słowo i skorzystać z pańskiej propozycji. Wiem, że byłoby to niesumienne wyzyskanie pańskiego drogiego czasu, ale tak się tej, pracy boję!
Culmer widocznie nie posiadał się z radości.
— Ależ, panie — rzekł — zrobię to z wielką przyjemnością. Przy mojej pomocy załatwimy to dziesięć razy szybciej, niż gdyby się pan sam grzebał.
— A więc dziękuję panu serdecznie. Gdy tylko będę miał czas i odwagę na zabranie się do tej roboty, pozwoli pan, że się udam do pana.
— Może pan na mnie liczyć. Tylko lepiej z tem nie zwlekać.
Pożegnali się w dobrych humorach, każdy z czego innego zadowolony. Culmer cieszył się, że młody Twardowski wygląda na człowieka nieszkodliwego, że są widoki obudzenia w nim ambicyj i tym sposobem zrobienia z niego posłusznego narzędzia, że wreszcie teraz otwiera mu się łatwa droga dobrania się do papierów Alfreda Twardowskiego i oczyszczenia pozostałego po nim archiwum z dokumentów niepotrzebnych. Twardowski był pewien, że zrobił duży krok naprzód w swoich poszukiwaniach. Teraz już nie miał najmniejszej wątpliwości, że jego Culmer jest “Kolmarem” Grzegorza. Jeszcze nie wiedział, jakie białogrzywy mecenas ma nań zamiary, w jakim celu próbuje w nim budzić ambicje polityczne, ale miał pewność, że i o tem rychło się dowie.
Twardowski, wybierając się w czwartek popołudniu do Czarnkowskich, nie myślał ani o Culmerze, ani o swoich poszukiwaniach. Zastanawiał się nad tem, jak naprawić nietakt względem panny Wandy, którego się dopuścił poprzednim razem, a jednocześnie, jak dziewczynę osadzić, nauczyć trochę skromności i właściwego tonu wobec ludzi poważnych. Trudno wytłumaczyć, dlaczego, myśląc o tem, spoglądał często w lustro i mówił sobie, że wygląda za surowo, za staro, i dlaczego od czasu do czasu przesuwały mu się przed oczyma boskie linje amazonki, którą postanowił poskromić.
Tym razem powitał go pan domu, który świeżo powrócił z zagranicy.
Ojciec panny Wandy był pięknym, eleganckim mężczyzną; miał pewnie z pięćdziesiąt kilka lat, ale trzymał się znakomicie. Był na swój wiek bardzo młody zarówno w ruchach, jak w sposobie ubierania się, jak w manierze, estetycznie niedbałej, mającej w sobie coś nieodpowiedzialnego, jak wreszcie w dyskretnie agresywnem zachowaniu się wobec kobiet.
Powitał Twardowskiego bardzo uprzejmie, powiedział mu parę komplementów pod adresem jego zmarłego stryja, którego, jak mówił, znał niestety bardzo mało. Wreszcie cieszył się, że w osobie synowca przybywa krajowi