Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/55

Ta strona została przepisana.

Narazie Twardowski nie mógł znaleźć odpowiedzi. Po chwili zaczął mówić powoli:
— U innych to tak nie razi. Ich to tak nie psuje, mówię w znaczeniu estetycznem. Zresztą, zawziąłem się trochę na panią za to, że pani lekceważąco traktuje mężczyzn.
— Kiedy oni to lubią.
— A ja tego nie lubię.
Wyciągnęła do niego rękę.
— Dziękuję panu, że pan choć chwilę poważnie ze mną pogadał. Chciałabym kiedy dłużej porozmawiać z panem, gdy nie będzie w salonie tylu osób. Teraz nas ze wszystkich stron obserwują. Wprawdzie mi to pochlebia, że mię widzą w tak poważnem towarzystwie, ale mię to krępuje i odbiera tupet. Przyjdzie pan kiedy do nas poza temi urzędowemi czwartkami, prawda?...
— Przyjdę.
Następnego dnia otrzymał zaproszenie na obiad do państwa Czarnkowskich na wtorek przyszłego tygodnia. Nie wątpił, że zawdzięczał je pannie Wandzie. Tegoż dnia zadzwonił do niego Culmer, pytając, czy ma wolny wieczór środowy. Chciałby zgromadzić kilku interesujących ludzi, żeby Twardowskiego z nimi zapoznać.
— Wtorek, środa, — liczył Twardowski — dziś jest piątek. Cztery dni czasu — jadę do Turowa.
Kazał zatelefonować do domu po samochód i na wieczorny obiad był już w Turowie.
Grzegorz powitał go uradowany. Widać było, iż oczekuje, że pan mu coś powie. Zauważył, że pan jest jakiś ożywiony, ale nic nie mówi. Twardowski po obiedzie poszedł prosto na górę, zamknał się u siebie i czytał.
Lektura Twardowskiego tym razem nie była poważna. Czytał jakąś nową powieść polską. Nie imponowała mu swą wartością, ale czytał z wielkiem zainteresowaniem: odkrywał świat nieznany.
Bohaterkę powieści porównywał z Wandą Czarnkowską, która na tem porównaniu ogromnie wygrywała. Doszedł do przekonania, że wszystko co go w niej raziło, pochodzi ze środowiska, a nie z niej samej. Dziwił się nawet, że to środowisko więcej jej nie zepsuło... I uznał to za jej zasługę. Od czasu do czasu odkładał książkę i chodził po pokoju lub rozmawiał z Piorunem, którego mu Grzegorz przyprowadził.
Zaczytał się do późnej nocy i poszedł spać z myślami nie o przeczytanej powieści, ale o pannie Czarnkowskiej.
Wcześnie rano był już w polu z dubeltówką, poprzedzany przez uradowanego Wygę. Czuł się lekkim na ciele i umyśle — zdawało mu się, że wyrastają mu skrzydła. Włóczył się, niewiele strzelając, prawie do południa.
Popołudniu postanowił odwiedzić proboszcza. Tym razem poszedł do niego piechotą, opanowany jakąś niepowstrzymaną potrzebą ruchu.
Ksiądz przywitał go z miłem zdziwieniem:
— Nie wiedziałem, że pan jest w Turowie.
— Wpadłem na parę dni wczoraj wieczór.
Ksiądz mu się przyglądał uśmiechnięty.
— Co się stało? — zapytał.
— Nic. Przyjechałem, bo miałem parę dni wolnych.
— Nie o to chodzi. Pytam, co się stało, z panem. W panu zaszła jakaś zmiana.

53