elegancko oprawną książeczkę i, otwarłszy ją, szła prosto ku niemu. Wstał z krzesełka i zrobił kilka kroków na jej spotkanie.
— To tylko wybieg — rzekła pocichu — by pana uwolnić od rozmowy, która, widzę to dobrze, nudzi pana. Nie mam wcale zamiaru zawracać panu głowy poezją, która pana nie interesuje.
— Przeciwnie, interesuje mię i dużo jej czytałem.
— Znów niespodzianka. Pan taki suchy uczony...
— Ani taki uczony, ani taki suchy. Co to pani ma w ręku?
— Powiadam panu, że to tylko wybieg. Niech pan tu usiądzie ze mną, to panu coś powiem.
Usiedli na uboczu.
— Myślałam dużo o tem, co mi pan ostatnim razem powiedział.
— Co ja pani powiedziałem?
— Że ja lekceważąco traktuję mężczyzn.
— To prawda.
— I że jestem smarkata, która się mądrzy.
— To było trochę inaczej.
— Mniejsza o to — ten był sens. Otóż po zastanowieniu się doszłam do przekonania, że to nie moja wina.
— A czyja?
— Mężczyzn.
— Jakimże to sposobem?
— Nas, młode dziewczyny, nieraz oskarżają, że jesteśmy za mało kobietami. Może to i prawda. Ale jeżeli tak jest, to dlatego, że mężczyźni są za mało mężczyznami.
— Jak to pani ładnie powiedziała.
— Mówi pan, jak Kozieniecki.
— Kozieniecki jest bardzo inteligentnym człowiekiem.
— Nie. On się zachwyca moją inteligencją, a więc jest głupi.
Wobec tego nieodpartego argumentu Twardowski parsknął śmiechem.
— A jeżeli mówi to nieszczerze i świadomie przewraca w głowie głupiej dziewczynie, składa dowód, że nie ma charakteru. A to jest rzecz jeszcze gorsza.
— To mu się dostało!
— Powiem panu więcej. Widzę ze wszystkiego, że on ma zamiar oświadczyć się o mnie. Jeszcze niedawno możebym go przyjęła, ale teraz... niech sobie idzie na spacer. Wolę zostać starą panną. Doszłam do przekonania, że kobieta może kochać naprawdę tylko takiego mężczycznę, który jej imponuje, który jest od niej mądrzejszy i silniejszy, który ma charakter.
Twardowski milczał i patrzył na dziewczynę zachwycony. Myślał sobie, że ma ona więcej sensu w głowie, niż mu się zdawało.
— Mam wrażenie, że się panu podoba to, co mówię. Tylko niech mi pan nie powie jakiego komplementu, bo panu z tem nie do twarzy. Wtedy panu znów powiem, że zachowuje się pan jak Kozieniecki. Tyle miałam panu do powiedzenia. Teraz uciekam, bo będą mieli do mnie pretensję, żem pana zabrała na cały wieczór.
Twardowski wrócił do reszty towarzystwa. Właśnie mecenas Culmer się żegnał: człowiek poważny, mający tyle rzeczy na głowie, wcześnie udaje się na spoczynek. Przechodząc koło Twardowskiego, podał mu rękę i rzekł półgłosem:
— Spotkamy się jutro wieczór, prawda?
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/59
Ta strona została przepisana.
57