dotychczas lekceważony filozof nie przyczynił mu wielkiego kłopotu. I to nie było niczem nowem w jego życiu: nieraz już bywał w wielkim strachu. Najprzykrzejsze było to, że nie czuł się z siebie zadowolonym.
Nie przewidział oporu ze strony Twardowskiego i wbrew przyjętym zasadom postępowania powiedział za wiele. Zanadto mu się śpieszyło z dobraniem się do papierów Alfreda Twardowskiego. Niemożliwa rzecz, żeby ten naiwny filozof oszukiwał go, grał przed nim komedję. Jedno tylko jest tłumaczenie: on nie musi być całkiem normalny; to pewnie narwaniec, taki, jak jego stryj. Najgorsza rzecz mieć do czynienia z warjatami...
Gdyby ten młody Twardowski nie był taką białą kartą; gdyby miał w życiu jakąś historję, jakiś skandal, jakąś rzecz, któraby go mogła wprowadzić w konflikt z prawem lub zabić w opinji i którą musiałby ukrywać — można byłoby go za to trzymać, jak się przeważnie trzyma ludzi. Ale to, zdaje się, niewiniątko. Przy najstaranniejszych dochodzeniach pewnieby się na niego nic nie znalazło. W każdym razie trzeba napisać do Paryża — może tam co o nim wiedzą...
A możeby się dało coś mu podsunąć, w coś go zaangażować, czemś związać?... Zdaje się, że jest mocno wrażliwy na kobiety. Na owym obiedzie u Czarnkowskich poprostu pożerał oczyma pannę. On, Culmer, bacznie go obserwował...
Zamyślił się, widocznie kombinował.
Naraz chwycił słuchawkę stojącego na biurku telefonu i podał numer. Był to numer jego zamężnej córki.
— Czy mieszkanie państwa Brzozowskich?
— Proszę panią do telefonu.
— Czy to ty, Helu?
— Słuchaj, Helu, przyjdź do mnie zaraz. Mam do ciebie pilny interes.
— Nie możesz?... Oczekujesz kogoś?... A twój mąż gdzie jest?
— Głupie żarty. Tu nie chodzi o kontrolę cnoty. Wiesz, że ja się tem nie zajmuję. Ale ty mi jesteś bardzo potrzebna.
— Nie na dzisiejszą noc, ale sprawa jest bardzo pilna.
— No, to trudno, przyjdź jutro rano.
— Dopiero popułudniu? Przyjdź zaraz po śniadaniu. Dobranoc.
Niezadowolony odłożył słuchawkę i przesunął telefon na pokój służącego.
Zaczął chodzić niespokojnie po swoim gabinecie.
Za chwilę wszedł Jakób.
— Pan Czarnkowski przy telefonie.
Culmer wziął słuchawkę.
— Dobry wieczór. Czem mogę panu służyć?
— Niestety, jutro jestem cały dzień bardzo zajęty.
— A co pan teraz robi?
— Mam godzinkę czasu. Niech pan wpadnie, to pomówimy.
W dziesięć minut Jakób wprowadził do gabinetu pana Czarnkowskiego. Był bardzo zaaferowany.
Culmer usadził go w fotelu. Wyciągnął cygara, obaj zapalili, wreszcie zapytał:
— No, cóż tam, drogi panie, takiego pilnego? — Czy nie znalazł pan kupca na Zbychów?
— Niestety, nie. Dziś tak każdemu trudno o pieniądze.
— Do mnie zgłosił się pośrednik, ale oferta jest niemożliwa. Dają niewiele więcej jak połowę istotnej wartości majątku.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/66
Ta strona została przepisana.
64