— Mam nadzieję — rzekł — że niedługo będziemy szukali i że interes między sobą załatwimy.
Wyszedł uszczęśliwiony.
Tym razem mecenas Henryk Culmer był z siebie zadowolony. Jeden z jego genialnych planów zbliżał się do ostatecznej realizacji. Myślał o swoim synu. Karol będzie miał sytuację, która mu pozwoli odegrać pierwszorzędną rolę. Tylko czy on tego nie zmarnuje? To chłopak bardzo zdolny; ale on sobie zanadto kpi ze wszystkiego, zbyt się manifestuje ze swym cynizmem. Culmer sam podsłuchał raz przypadkiem, jak Karol w rozmowie z siostrą nazwał ojca “uroczystą małpą.”
Myśl jego wróciła do rozmowy z Twardowskim i pan mecenas się zasępił. Zanadto się pośpieszył — trzeba było działać powolniej. Przecież już miał doświadczenie z jego stryjem. Ci Twardowscy to jakiś osobny gatunek ludzi...
Tę noc mecenas Culmer spędził niespokojnie.
Następnego dnia siedział po śniadaniu przy czarnej kawie i cygarze, gdy wpadła Hela.
Pani Brzozowska była wybitną pięknością orjentalną. Miała ładną, trochę zbyt pełną figurę, śliczną śniadawą cerę i duże, w syryjskiej oprawie, czarne, płonące oczy. Z tym typem urody harmonizowały jej ociężałe, leniwe ruchy. Wyglądała na lat mniejwięcej trzydzieści, ale każdy, kto znał się na jej typie, mógł wiedzieć, że nie ma nawet dwudziestu pięciu.
Siadła w fotelu naprzeciw ojca, wzięła papierosa z pudełka, zapaliła, nalała kawy w przygotowaną dla niej filiżankę i zapytała:
— Co się pali?
— Helu — rzekł Culmer — jesteś mi bardzo potrzebna.
— Kogo mam uwieść?
— Nie żartuj. To poważna sprawa.
— Słucham.
— Znasz Twardowskiego, który niedawno przyjechał z Paryża?
— Widziałam go raz u Czarnkowskich.
— Co o nim myślisz?
— To ciekawy facet. Oryginał, wygląda trochę na warjata; ale mnie się zdaje, że on mądrzejszy, niż wy myślicie. Co on ci zrobił?
— Tymczasem nic. Ja go muszę wziąć. Już go miałem w rękach i wymknął się. Jeżeli go nie dostanę, może być duży kłopot.
— Rozumiem. Więc chcesz, żebym ja go do ciebie przyprowadziła?
— Tak.
— Kosztem mojej cnoty?
— Ty ciągle sobie żartujesz.
— No, to mówmy poważnie. Tym razem rzecz będzie nie taka prosta. W tym Twardowskim jest coś, czego ja nie znam. Do niego nie można się brać tak, jak do każdego innego. No, ale ja sobie poradzę. W gruncie rzeczy oni wszyscy jednakowi. A co ja za to dostanę?
— Już się targujesz?
— Muszę. Ty tylko dbasz o swojego karalucha, a o mnie nie myślisz?
— Jaki karaluch?
— Karol. Ty nie wiesz, że on się nazywa “namiętny karaluch” Słuchaj, tu jest jedna Rosjanka, co ma do sprzedania butony brylantowe: ta sama, cośmy od niej w zaprzeszłym roku kupili perły. Te butony bardzo mi się podobają. I to dobry interes. Ty mi je kupisz.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/68
Ta strona została przepisana.
66