Zbliżył się do panny Wandy. Wstała z krzesełka i zrobiła parę kroków ku niemu.
— Co pan za straszną rozmowę z mamusią prowadził? — zapytaia pocichu. — Obserwowałam was przez cały czas. Dał jej pan do przeczytania jakiś list, który musiał być okropny.
— Przeciwnie, list ten sprostował okropne kłamstwo. Ale, droga pani, proszę mi dać słowo, iż pani mamie nie powie, że obserwowała naszą rozmowę. Zrobiłaby jej pani wielką przykrość.
Spojrzał ku pani Czarnkowskiej, ale jej nie spostrzegł. Opuściła salon.
— Kiedy pan tak mówi, to daję słowo — rzekła Wanda. — A sama dowiem się, co to było?
— Nie.
— Dziwny człowiek! Powiada krótko: nie — i odrazu mię przekonywa, że nie powinnam wiedzieć.
— Dziękuję pani za zaufanie.
Zbliżył się do nich trzydziestokilkoletni, przystojny blondyn, wysoki, pięknie zbudowany, z rozlanym na twarzy wyrazem nieświadomej siebie głupoty. Przywitał się dość poufale z panną Czarnkowską i poprosił ją o przedstawienie go Twardowskiemu. Dziewczyna dokonała ceremonji i oddaliła się do swego towarzystwa.
Nowy znajomy, pan Brzozowski, zaczął od wychwalania domu, w którym się znajdowali, i towarzystwa, które się w nim zbierało. Mówił, że nigdzie się nie spotyka tylu osób inteligentnych, i sam siebie widocznie do nich zaliczał.
— Ludzie inteligentni — mówił — powinni się więcej spotykać i wymieniać myśli. Wtedy wytwarza się atmosfera, w której żyć można.
Twardowskiego uważał za cenny nabytek dla tej atmosfery — słyszał o nim wiele. Wreszcie zaczął mówić o sobie. Jest adwokatem, ale go to nudzi: wolałby poświęcać cały swój czas pracy naukowej, którą obecnie tylko dorywczo może się zajmować. Pracuje nad historją cytadeli warszawskiej jako więzienia politycznego.
Twardowskiego porządnie nudził ten szczególny uczony i jego “naukowa” praca. Brzozowski wszakże trzymał go za guzik.
— Muszę wyrazić wielkie uznanie byłym więźniom, dziś żyjącym. Prawie wszyscy chętnie nadsyłają mi obszerne o sobie wiadomości.
Twardowski się nie dziwił. Najłatwiej o takich, co chętnie wzbogacają historję swemi biografjami.
Naraz Brzozowski przerwał:
— Moja żona daje mi znaki, żebym pana do niej przyprowadził. Pan pozwoli jej siebie przedstawić, nieprawdaż?
Nie czekając odpowiedzi, zaczął prowadzić pod rękę Twardowskiego, który był rad z przerwania rozmowy z nudnym głupcem.
W rogu kanapki siedziała piękna, żydowskiego typu brunetka: mierzyła Twardowskiego od stóp do głów przymrużonemi oczyma. Podała mu leniwie rękę i z zachęcającym uśmiechem wskazała miejsce koło siebie. Męża oddaliła spojrzeniem.
— Chciałam pana poznać, bo przepadam za inteligentnymi mężczynami.
Twardowski głośno się roześmiał.
— Śmieje się pan, bo przed chwilą rozmawiał pan z moim mężem. Niech się pan nie boi, ja go nie przeceniam. To jeden z najgłupszych i najnudniejszych ludzi w świecie.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/73
Ta strona została przepisana.
71