Patrzył zdziwiony na kobietę, która zaczyna od takich zwierzeń.
— Dlatego właśnie — dodała — szukam prawdziwej inteligencji.
Patrzyła nań wyzywająco ciągle zmrużonemi czarnemi oczyma.
— Pan nie wierzy w inteligencję kobiet?
— Przeciwnie. Tylko to inteligencja różna od naszej. I dlatego tak nas zaciekawia.
— Naprawdę?... I pana ona interesuje?
— Bardzo.
— Ale choć mężczyźni są inteligentniejsi od nas, my ich lepiej rozumiemy, niż oni nas.
— Bo panie więcej się nami zajmują, niż my paniami.
— Widziałam pana raz tylko — pan mnie nie zauważył — ale już zdążyłam spostrzec, że pan jest bardzo pewny siebie i bardzo zuchwały.
Twardowski widział, że pani chce koniecznie zrobić konkietę, ale nie mógł się przytem opędzić myśli, że ma do niego jakiś interes. Chciał się dowiedzieć, co to może być, więc podtrzymywał rozmowę, wpadając w styl pani. Wreszcie, po upływie pół godziny pani zrobiła ruch, zapowiadający powstanie z kanapy.
— Już czas na mnie — rzekła. — Czy panby nie był taki miły i nie przyszedł którego dnia zjeść z nami obiad?
Twardowski, ciągle zaciekawiony, zapewnił ją, że będzie to dla niego szczególna przyjemność.
— A może jutro ma pan wieczór wolny? Widzę, że tak. Przyjdzie pan, o ósmej
— Owszem.
Powiedziała mu adres i odeszła.
Goście zaczynali się rozchodzić. Twardowski podszedł do panny Wandy.
— Nie widziałam pana nigdy tak ożywionym — rzekła z lekkim odcieniem ironji.
— Jak kiedy?
— Jak podczas flirtu z panią Brzozowską. Ona jest inteligentna, prawda?
— Nie wiem. Tym razem mówiła o rzeczach, które rozumie.
— A ja mądrzę się o tem, na czem się nie znam, tak?... Ach, jaki pan zły!
Twardowski wziął ton serdeczny:
— Nie, panno Wando, pani mnie przecie nie posądza o złośliwość względem siebie. Jak pani może siebie porównywać z taką panią Brzozowską! Gdyby kto inny to robił, obraziłbym się za panią.
Dziewczyna spojrzała nań wdzięcznie, zaczerwieniona z radości.
— A swoją drogą za dużo pan z nią flirtował — rzekła z udaną powagą.
— To jeszcze nie skończone: jutro będę u nich na obiedzie.
Popatrzyła nań badawczo i posmutniała.
Ujrzał wchodzącą do salonu panią domu i poszedł się z nią pożegnać. Pani Czarnkowska była już spokojna i pozornie swobodna, ale Twardowskiemu się wydało, że ma zaczerwienione oczy. Przy pożegnaniu spojrzała nań jakoś po macierzyńsku.
Profesor Kozieniecki tym razem Twardowskiemu przy wyjściu nie towarzyszył. Nie zwracał nań uwagi, siedział przy pannie Wandzie i coś szeroko jej opowiadał.
Ta wizyta w domu Czarnkowskich dostarczyła Twardowskiemu dużo materjału do myślenia.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/74
Ta strona została przepisana.
72