rozkazami zmarłego stryja. Tylko on, zbrojny w aparat swojej wiedzy, inaczej to sobie tłumaczył.
— Gdym się dowiedziała od profesora Kozienieckiego o pobycie pańskim w Warszawie i o śmierci Alfreda, usłyszałam w duszy jakby rozkaz, żeby pana natychmiast poznać. Gdym rozmawiała z panem, chwilami miałam wrażenie, że to Alfred siedzi przede mną. Jakaś nieprzeparta siła ciągnęła mię do pana, a jednocześnie jakiś lęk mię zdejmował. Miałam przeczucie, że kończy się moje spokojne dogasanie, że pan pod koniec mego życia wnosi w nić katastrofę. Przeczucie mię nie omyliło: od wczorajszej rozmowy z panem spokój, choćby taki, jakiego zażywałam, już dla mnie nie, istnieje. Alfred chciał, żebym po jego śmierci dowiedziała się prawdy. To nie zemsta, on na to zbyt szlachetny: on czegoś ode mnie wymaga...
Zamilkła na chwilę, jakby sił jej zabrakło. Poczem zaczęła mówić z wysiłkiem:
— Byłam narzeczoną Alfreda.
— Wiem.
— On panu to powiedział?
— Nie. Wszystkie swoje sprawy zachował przede mną w tajemnicy i ze swą tajemnicą umarł. Chciał być tylko moim dobrodziejem: dać mi wykształcenie, zostawić mi majątek, a nie obarczać mnie swemi troskami. Niech jeden Twardowski, mówił, nie zmarnuje życia.
Po twarzy pani Czarnkowskiej płynęły łzy.
— A więc skąd pan tyle wie?
— Bo postanowiłem prawdy dociec i ukarać tych, co mu zniszczyli życie.
— A więc i mnie! — zawołała. — Ja go odstąpiłam, uciekłam od niego w chwili, kiedy najwięcej mnie potrzebował. Zdradziłam go, a on mi tak wierzył! Złamałam sobie życie, bo go kochałam i tylko jego kochać mogłam. Przez dwadzieścia długich, dla mnie strasznie długich lat myślałam, że jestem ofiarą nieszczęścia — dziś wiem, żem popełniła zbrodnię.
— Nie, pani jest tylko ofiarą cudzej zbrodni. Pozwoli pani, że o jedną rzecz zapytam. Według słów pani stryj Alfred wówczas najwięcej pani potrzebował. Dlaczego?
— Bo wtedy ludzie zaczęli się odwracać od niego: krążyły o nim rozmaite, potworne wieści i, niestety, zaczęto dawać im wiarę. Tylko ja niczemu nie wierzyłam, bo Alfred nie mógł zrobić nic nieszlachetnego. W chorobę jego po długim oporze uwierzyłam, bo dwaj wybitni lekarze mi to potwierdzili. Boże! gotowa byłam wtedy życie sobie odebrać... Popełniłam gorsze samobójstwo...
— A więc niszczyli go oszczerstwami. Broń tchórzów. Czuję w tem rękę mistrza Culmera.
— Któż jest ten człowiek? Zawsze coś mię od niego odpychało. Ale wszyscy o nim mówią tak dobrze.
— W tem tkwi największe łotrostwo. Na pytanie pani jeszcze dziś nie odpowiem. Muszę swoje śledztwo doprowadzić do końca. Ośmielam się mieć nadzieję, że znajdę pomoc i u pani.
— Zrobię wszystko, całą resztkę swych sił oddam, bo to będzie dla Alfreda.
— Gdyby on to mógł słyszeć!
— On słyszy na pewno.
Wyrzuciła te słowa z przekonaniem iluminatki.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/76
Ta strona została przepisana.
74