— Jest światem człowieka niezależnego, mającego swoją samoistną duszę, swój świat wewnętrzny.
— Ha, ha, ha! — zaśmiała się szyderczo. — Ten wasz niezależny człowiek ze swoim światem wewnętrznym to tylko rozkapryszony dzieciak!
Twardowski zastanawiał się, od kogo ona to usłyszała, bo to chyba nie był jej wynalazek.
— Do tego dzieciaka — odrzekł — świat dziś należy.
Spojrzała nań wyzywająco.
— A on sam do kogo należy?...
Zrazu nie zrozumiał tego pytania. Przypomniał sobie, że rozmawia z Żydówką, i... zrozumiał. Ta chełpliwa rasa zawsze się wkoócu zdradza ze swemi zuchwałemi myślami.
Pani widocznie wyczytała coś w jego twarzy, bo zmieniła przedmiot: od Wschodu przeszła do miłości.
— Wyższość Wschodu — rzekła — najlepiej się wyraża w tem, że tam mądrzej rozumieją miłość. Tutaj tak ją ozdobiono, że często spoza ozdób rzeczy samej nie widać. Teraz otrząsają się z tego, ale ciągle pozostaje dużo głupstw i blagi.
Mówiła dalej, wykładając swoje poglądy na miłość, poglądy bardzo zachęcające.
Oparła się, prawie położyła na jego kolanie. Czuł buchający od niej zapach mocnych jakichś perfum. Ale przez tę falę przedzierała się ostra, drażniąca, przykra woń jej bujnych, czarnych włosów. Paraliżowała siłę jej wdzięków, co ułatwiało Twardowskiemu zachowanie przytomności.
Głos jej omdlewał. Zaczęła mówić pojedyńczemi, niepowiązanemi zdaniami, prawie rytmicznie, jakby odmawiała jakieś inkantacje. Wreszcie grube jej powieki się podniosły i wbiła w gościa duże, płonące oczy...
Twardowski osłupiał. Toż to oczy Culmera... Czyżby?... nie słyszał, żeby miał córkę. I znów, jak wczoraj popołudniu, postanowił zaryzykować.
— Jakież pani ma oczy podobne do ojca? — zawołał.
Odskoczyła od niego, niezdolna ukryć gniewu. Opanowała się wszakże.
— To pan zna mego ojca? — zapytała z udanem zdziwieniem.
— O tak! To bardzo wybitny człowiek.
— A skąd pan wiedział, że jestem jego córką?
— Pan mecenas Culmer ma zbyt duże stanowisko, żeby można było nie znać jego stosunków rodzinnych. Zresztą to widać odrazu.
— Czyż naprawdę jestem tak do niego podobna?
— Nie... on nie jest brzydki, ale pani przecie jest piękna. Tylko oczy...
Udobruchał ją komplement.
— Przeklęte oczy! — rzekła ze śmiechem. — Przykro jest pomyśleć, że nie są oryginalne.
Widziała, że te oczy zepsuły całą sytuację. Trzeba zaczynać na nowo...
Bawiła go dalej rozmową o Wschodzie.
Naraz powstała z poduszek, zadzwoniła na służącego i kazała mu zabrać stołek z kawą.
Sama podeszła do stolika z laki, na którym stała bronzowa kadzielnica chińska, wyjęła z japońskiej szafki porcelanową bombonierkę, widocznie Satsumę, i włożyła z niej coś do kadzielnicy. Potem zapaliła to przy pomocy
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/79
Ta strona została przepisana.
77