Podróżny przez chwilę patrzył w okna na roztaczającą się po obu stronach jednostajną, szarą równinę, poczem zapadł w zadumę.
Jechał na pogrzeb człowieka, którego był synowcem, wychowańcem i spadkobiercą. Jechał prosto z Paryża, gdzie stale mieszkał. Ze względu na spadek będzie musiał jakiś czas pozostać w Polsce, której prawie nie znał, bo od trzynastego roku życia wychowywał się, a potem pracował zagranicą. Planów żadnych tymczasem nie robił — musiał przedewszystkiem zorjentować się w swem nowem położeniu. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że w życiu jego zachodzi przewrót — jak wielki, tego jeszcze nie mógł przewidzieć.
Stryja swego widywał rzadko i znał mało; spodziewał się teraz więcej o nim dowiedzieć. Postanowił dokładnie notować sobie wszystko, coby mogło mu rzucić jakiekolwiek światło na tę postać, pod wielu względami dotychczas dla niego niezrozumiałą. Na wstępie zwrócili jego uwagę ci oto dwaj ludzie, których wygląd świadczył, że stryj jego lubił sobie dobierać do służby atletów. Czy to było tylko upodobanie?...
Obudził się z zamyślenia, gdy szofer zaświecił latarnie. Zapadała wczesna noc zimowa, noc czarna, bezgwiezdna. Przed oczyma przesuwały się tylko silnie oświetlone pnie drzew przydrożnych. Spojrzał na zegarek, minęła już godzina jazdy. Za pół godziny pogrzeb. Znajdzie się wśród nowych, nieznanych ludzi, wobec których będzie jedynym przedstawicielem zmarłego. Prawdopodobnie będą tam sąsiedzi i niezawodnie liczni znajomi ze stolicy: stryj musiał być człowiekiem ustosunkowanym. Nie znał miejscowych zwyczajów i niebardzo wiedział, jak się trzeba zachować. Na szczęście będzie tam adwokat stryja Osiecki, który zajął się pogrzebem i w obszernym telegramie do Paryża zawiadomił go, jak ma na pogrzeb zdążyć. Ten mu udzieli wszelkich potrzebnych wskazówek.
Szofer dał parokrotny przeciągły sygnał. Wreszcie po dłuższej chwili automobil stanął. Grzegorz szybko wyskoczył i, otwarłszy drzwiczki, pomógł przybyszowi wysiąść.
Panowały ciemności nieprzeniknione. Tylko o jakie dwadzieścia kroków widać było rozwarte drzwi kościelne, z których płynęła smuga słabego światła aż do automobilu. W tem świetle stał tuż przed nim ubrany w grube futro mężczyzna średniego wzrostu, dość otyły, z krótko przystrzyżonemi, jasnemi wąsami, z twarzą przeciętnie inteligentną, na której wyrażał się zastosowany do chwili urzędowy smutek i powaga. Wyciągnął rękę do przybysza ze słowami:
— Jestem Osiecki. Czekaliśmy tylko na pana. Chodźmy do kościoła.
Po kilku słowach formalnego podziękowania adwokatowi za zajęcie się pogrzebem przybysz ruszył z nim ku wejściu do kościoła przez szpaler chłopów i bab, zgromadzonych na cmentarzu kościelnym.
Weszli, a za nimi cisnął się lud z cmentarza.
Na środku małego kościółka wiejskiego stał niewysoki katafalk, ubrany w zieleń świerkową, wśród której parę dziesiątków świec się jarzyło. Na katafalku spoczywała wielka, czarna trumna z krzyżem i obramowaniami z białej blachy, skromna trumna drewniana.
Przybysz przykląkł przed trumną, poczem stanął i zaczął rozglądać się wokoło. Obok niego stał adwokat a za nim jakiś mały, szczupły człowieczek, siwy, z krótko przystrzyżoną bródką, w okularach, z wychudłą, zmęczoną twarzą. Dalej paru ludzi, wyglądających na oficjalistów i służbę. Pozatem z półtorej setki chłopów, przywiedzionych prawdopodobnie ciekawością.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/8
Ta strona została skorygowana.
6