Culmer przyszedł o umówionej godzinie, jak zawsze godny, spokojny i uprzejmy.
Na wstępie zapytał Twardowskiego, jak spędził czas na wsi.
— Znam Turów — rzekł — bywałem tam: to bardzo sympatyczna siedziba. Szkoda tylko, że tak mało ziemi. Przy dzisiejszych cenach zboża niepodobna się na tem utrzymać. Szkoda, że Alfred nie włożył więcej pieniędzy w ziemię — nie byłby ich strącił podczas wojny.
Twardowski śmiał się w duchu z poczciwej troskliwości mecenasa o jego dochody.
— Coprawda — ciągnął mecenas — mówił pan, że pozostało po stryju trochę gotówki. Trzebaby ją tak ulokować, żeby nie przepadła, a dobrze się oprocentowała.
— Jest jej tak mało, że nie warto o tem mówić — odrzekł Twardowski.
— Szkoda... Tem bardziej musi pan pomyśleć o zdobyciu jakiegoś stanowiska, któreby zapewniło panu przyzwoity dochód. Nie może pan przecie obniżyć stopy życia, do której się pan przyzwyczaił. I to byłoby nienormalne, gdy mowa o tak zdolnym, jak pan, człowieku. Jednakże to nie powinno być rzeczą trudną, gdy się zważy pańskie osobiste dane i... moje stosunki. Przy mojem poparciu może pan czuć się w Warszawie, jak u siebie. Wszystkie drogi są dla pana otwarte.
Twardowski go zapewnił, że niezmiernie ceni sobie życzliwość tak potężnego, jak pan mecenas, człowieka. Niezawodnie jednak upłynie jeszcze trochę czasu, zanim wybierze drogę, na której będzie chciał sobie przyszłość zapewnić. Wszystko nawykł robić z namysłem.
— To już uważałem — rzekł mecenas, kiwając głową z patronującą aprobatą — i, powiem panu szczerze, bardzo mi się podobało, gdy za poprzedniej naszej rozmowy nie dał mi pan odrazu odpowiedzi na moją propozycję. A propos, w ciszy wiejskiej pewnie pan już się zastanowił i powziął decyzję?
— O, tak — odrzekł swobodnie Twardowski.
— Coż pan zdecydował?
— Zmuszony jestem stanowczo odmówić.
Mecenas zesztywniał.
— Dlaczego?
— Niczego tak nie cenię w życiu, jak niezawisłości. Nie uwierzy pan mecenas, co to za rozkosz wiedzieć, że każdy mój krok zależy od mojej, a nie cudzej woli, że jestem panem siebie i swego życia.
— Ależ tak żyć nie można. Z taką zasadą zginie pan, a przynajmniej zawsze pozostanie pan w cieniu, zmuszony żyć w biedzie.
— Czy tak? Czyż człowiek musi koniecznie się sprzedać, żeby mu było dobrze? Wie pan, że mnieby nigdy nie było dobrze na świecie bez poczucia, że należę całkowicie do siebie i że to, co zrobiłem, to moja praca, to moje własne dzieło.
— Ależ nikt rozumny tak życia nie pojmuje.
Twardowski się uśmiechnął.
— Dziękuję za komplement. Postaram się jednak przekonać pana, że tak nie jest. Stryj mój, Alfredy był niewątpliwie człowiekiem bardzo rozumnym. Choć całe wykształcenie na jego koszt zdobyłem, nie starał się on wpływać na mą wolę, kierować memi krokami, pozostawił mi całkowitą samodzielność. Raz tylko dał mi radę i silny nacisk na nią położył, tak że zrozumiałem ją jako nakaz. Było to w chwili, gdym zdał ostateczne egzamina uniwersyteckie.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/82
Ta strona została przepisana.
80