Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/88

Ta strona została przepisana.

W tej wszakże chwili najwięcej go trapił Twardowski.
Już z jego stryjem nie mógł sobie poradzić tak, jak chciał. Ale z tam tym uniknęło się skandalu i nie dopuściło do wielkiej szkody. Z tym może być gorzej...
Teraz już niema wątpliwości, że to wyraźny wróg, przebiegły, działający z zimną krwią, idący do jakiegoś celu, którego nie odsłania. Z takim Polakiem jeszcze się nie spotkał. Bo też bardzo mało w nim jest Polaka. I dlatego jest niebezpieczny... Trzebaby go poprostu uprzątnąć; ale to łatwiej powiedzieć, niż wykonać. Prawda, można wszystko zrobić za pieniądze; ale ludzie, którzy robią za pieniądze, łatwo zdradzają...
Wzdrygnął się na myśl, że mógłby być zdradzonym.
Mecenas Culmer na niejednego człowieka patrzył tak, że gdyby spojrzenie mogło zamordować, tam ten padłby trupem. Na szczęście zapas odwagi, który posiadał, pozwalał mu jedynie na rzucanie spojrzeń morderczych. Wieleby nieraz dał za to, żeby miał wykonawców, którychby mógł posłać na załatwienie morderstwa, ale tak, żeby nie wiedzieli, kto ich posłał.
Jeżeli kiedy mu potrzeba było takich wykonawców, to właśnie teraz. Twardowski stanowczo nie powinien chodzić po powierzchni ziemi... Tymczasem jednak nie mógł nic wymyślić i nie widział nikogo, ktoby mógł do tego dopomóc.
Co robić?...
Trzeba zacząć wroga osaczać... Całe szczęście, że nie jest bogaty i że jest mało znany: nie posiada związków w miejscowem społeczeństwie, nie ma wśród niego żadnej pozycji. Można pozamykać przed nim wszystkie drogi, któremi mógłby się wydostać na widownię, uniemożliwić mu egzystencję, zmusić do ucieczki. Niech sobie wraca zagranicę i tam biedę klepie. Jest zdolny i wykształcony, ale iluż ludzi ze zdolnościami i nawet wykształceniem pokręciło karki, gdy im się zachciało być zanadto niezależnymi. Ceni swoją niezależność. Zobaczymy, co on z nią zrobi!...
— Trzeba działać bez zwłoki — zadecydował.
Mecenas Culmer miał jedną wielką zaletę. Upadek na duchu wobec niebezpieczeństwa trwał u niego tylko dopóty, dopóki nie widział drogi wyjścia. Kiedy wszakże znalazł drogę, choćby nienajlepszą, choćby wątpliwą, bezwładny pesymizm mijał, jego miejsce zajmowała energja czynu.
Zaczynał działać i jak każdy wielki wódz działał szybko.

XV.

W czwartek u Czarnkowskich elegancki profesor Kozieniecki przywitał się z Twardowskim tak zimno, że to było aż niezgrabne.
— Coż u licha! — rzekł do siebie Twardowski — czyż on już zaczął mię uważać za swego rywala?...
Niebawem spostrzegł, że to nietylko Kozieniecki się zmienił. Wiele innych osób, mężczyźni i kobiety, które mu się wczoraj narzucały, dziś udawały, że go nie widzą, lub traktowały go obojętnie, prawie z lekceważeniem.
Wiele sobie z tego nie robił: nawykły do objektywnego traktowania ludzi, niewiele dbał o to, co o nim myślą. Niemniej instynktownie przybrał postawę lekceważącą i pogardliwą, człowieka, urażonego w swej dumie. Jako wprawny

86