Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/9

Ta strona została skorygowana.

— Więc to tak wygląda pogrzeb stryja — myślał przybyły z Paryża synowiec. — Dlaczego taki ubogi i czyż niema na świecie ludzi, którzyby mu chcieli towarzyszyć do grobu?... — Nie mógł na żaden sposób zrozumieć, co to wszystko znaczy?
Ukazał się ksiądz w czarnej kapie z organistą u boku i rozpoczął odśpiewywanie egzekwij.
Oczy garści ludu, zgromadzonego w kościele, spoczywały na przybyszu: nie było w nich ani smutku, ani współczucia, ani nawet przejęcia się obrzędem: było tylko zwyczajne, ordynarne zaciekawienie wobec zagranicznego dziwoląga, który na tem tle był istotnie niezwykłem zjawiskiem.
On sam w owej chwili przywoływał sobie w pamięci postać zmarłego stryja, człowieka zamożnego, wykwintnego, zachowującego się wszędzie na świecie, jak u siebie, i zestawiał swe wspomnienia z tem, co widział teraz przed sobą. Jakiż kontrast! Jakie to bezdennie smutne!...
Stał, górując nad otoczeniem dużą głową, na której lśniły ciemne, gładko w tył zaczesane włosy, z wysokiem i szerokiem czołem, przeciętem dwiema prostopadłemi brózdami, z dużym, prostym nosem, z suchą, starannie wygoloną twarzą. Spod mocnych, prostych brwi patrzył szaremi, głęboko osadzonemi oczyma na to, co go otaczało. Oczy te były zimne, obojętne, jakby trzymały w odległości ludzi, choć nie odpędzały ich, ale raczej przykuwały do miejsca...
Adwokat Osiecki, który co chwila rzucał nań ukradkiem spojrzenia, mówił sobie, że takie oczy i takie cienkie zaciśnięte usta powinien mieć sędzia, ażeby sprawiać wrażenie nieubłaganej, niekierującej się żadnem uczuciem sprawiedliwości i logiki.
Ksiądz skończył egzekwje, zaczęto odstawiać świece i świerczynę. Grzegorz i trzej inni ludzie, widocznie ze służby, wzięli trumnę na barki i ponieśli ją za księdzem.
Przed kościołem czekało sześciu ludzi z pochodniami, przy których słabem świetle pochód ruszył w drogę. Ta garstka, przedzierająca się z trumną przez ciemności nocne, sprawiała jakieś niesamowite wrażenie: wyglądało to tak, jakby grzebano kogoś ukradkiem, zdala od oczu ciekawego świata.
Kościół stał na krańcu wsi, a blisko niego, tuż za wsią, leżał mały cmentarzyk. Na cmentarzu czekał dół, wyrąbany w zmarzłej ziemi. Ustawiono nad nim trumnę, a ksiądz cichym, jakby zdławionym głosem dośpiewywał rozdzierające melodje obrzędu pogrzebowego.
Trumnę opuszczono w dół i rozległ się głuchy łoskot spadających na nią grud ziemi.
Jedyny przedstawiciel rodziny zmarłego stał nad dołem z pozornym spokojem, ale z poczuciem, że się dzieje coś sprzecznego z normalnym porządkiem rzeczy, coś niezrozumiałego, niewytłumaczonego. Naprzeciw niego stał Grzegorz. Oczy atlety, patrzące nieruchomo w przestrzeń, miały jakiś straszny, morderczy wyraz. Gdy trumnę opuszczono w dół, oczy te za nią podążyły: jednej chwili dzika twarz zmiękła, a spod powiek popłynęły grube łzy, w których zamigotał blask pochodni. Obserwujący Grzegorza synowiec zmarłego poczuł w tej chwili dla niego wdzięczność: te łzy były jedynem uświetnieniem przygnębiającego obrzędu. Ale zachowanie się służącego nad grobem zaniepokoiło go i zwiększało zagadkę tego pogrzebu.
Mowy pogrzebowej nie było.
Przy świetle dogasających pochodni organista zdjął z księdza kapę

7