Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/96

Ta strona została przepisana.

— Culmerowie są rodziną polską pochodzenia angielskiego.
— Nie, panie, to są Żydzi polscy. Nazwisko ich brzmi Kulmer i pochodzi od Chełmna na Pomorzu. Jego ojciec ochrzcił się na kalwinizm i był niezawodnie takim samym łotrem, jak on.
Kozieniecki szeroko otworzył usta.
— Ja się teraz zajmuję — ciągnął dalej Twardowski — studjami nad życiem pana Culmera. Mam do tego powody rodzinne. I nie spocznę, dopóki tej jadowitej gadziny nie zgniotę. On walczy ze mną oszczerstwem, bronią nikczemnego tchórza, i pana między innymi w tej walce użył za narzędzie. Interesuje mię tylko to, czy pan był narzędziem świadomem.
— Zapewniam pana, że gdybym był nie uwierzył w tę historję, nikomubym jej nie powtórzył.
— Nie jest mi miło, że pan w nią uwierzył, ale tak pan lepiej wygląda. Pomówimy teraz o panu.
Kozieniecki milczał. Zdenerwowanie jego rosło. Twardowski mówił spokojnie:
— Słyszałem, że pan pochodzi z uczciwej i kulturalnej rodziny polskiej. Jest pan człowiekiem inteligentnym, zdolnym, niezawodnie pracowitym, o czem świadczy suma pańskiej wiedzy: pomimo młodego wieku już się pan zdążył wybić naukowo. To, że wybrał pan karjerę naukową, świadczyło, że miał pan wyższe aspiracje duchowe i skromne wymagania od życia. Odkąd wszakże zjawił się pan na widnokręgu uniwersyteckim, znalazł się ktoś, kto podpatrzył w panu pewien pociąg do komfortu, do wykwintnego otoczenia, no i... pewien snobizm. Zauważył, że można rozbudzić w panu daleko idące w tym kierunku ambicje, ażeby z tych ambicyj zrobić pasek, na którym można będzie pana poprowadzić. Tym kimś był, zdaje się starszy pański kolega, Topoliński. Wykazał panu, że z pańskiemi zdolnościami można być czemś więcej, niż profesorem, żyć na wyższym o wiele poziomie, niż żyje uczony, a później ofiarował się panu otworzyć drogę do tego lepszego życia. Drogą tą było wejście do potężnej organizacji, istniejącej, jak mówił, na całym świecie, rządzącej wszędzie, kierującej wszystkiem. Z tą organizacją dochodzi się do wszystkiego, bez niej do niczego. Prawda, powiedział to panu niemal temi samemi słowy?...
Kozieniecki milczał.
— Pan przez długi czas nie mógł się zdecydować, jakiś instynkt pana powstrzymywał: bał się pan utracić swą niezależność, chciał pan pozostać panem samego siebie, zadawał pan sobie pytanie, czy nie stanie pan w sprzeczności ze swym kodeksem moralnym — który pan miał, może niezbyt głęboki, ale bardzo wyraźny — czy wolno to panu zrobić jako Polakowi. Wreszcie uspokojono pańskie skrupuły, powiedziano panu o szlachetnych celach organizacji. Pokusy zaś były wielkie. Niedawno się pan zdecydował i zaszedł wielki przewrót w pańskiem życiu.
Kozieniecki ciągle milczał.
— Przeszedł pan wstępną operację, w której było coś upokarzającego, poniżającego, ale wmówiono panu, że przez poniżenie idzie się do wywyższenia. Raziły pana formy, ceremonje, śmieszyły spoczątku zabawne stroje rytualne, ale nauczono pana wiary w symbole i wmówiono, że to wszystko ma głębokie znaczenie, że jest drogą do wyższej mądrości, niedostępnej dla zwykłych ludzi. Zaczął się pan czuć innym, wątpię, czy lepszym człowiekiem, niż pan był, i z tem się pan pogodził. Przez pewien czas czuł pan coś jakby żal za utraconą wolnością, jakby wyrzuty sumienia, że się pan czemuś

94