Chociaż tak jasno w komnacie... o przebóg!
To zwykła słabość... w blasku wędrująca...
Strach mi! ach! ona błądzi — dalej — bliżej —
Jakby sunęła się białym aniołem
I dłoń wyciąga, a łezki na licu
Jako na róży szklą się przy księżycu —
A jednak uśmiech na zbolałej twarzy —
Ten włos rozwiany... piersi falowanie...
O! co to? czyby przeczuła żem tutaj,
Że się zuchwale spiąłem do jej okna?...
Boże mój bądź jej miłościw!
O dziwny
Sen ten na jawie — tak mi straszno o nią!
Ona mnie widzi — a! zerwała kwiatek
Niesie go ku mnie... (cofa się)
Znowu w inną stronę
Idzie z tym kwiatkiem... i coś zda się mówić
Ja tak drzę cały... gną mi się kolana...
O i nie będę tego szczęścia godna,
Które marzyłam dzieckiem dłonią w dłoni
Jego dziecinnej — kiedy płakał ze mną
I ze mną bawił się — i gonił za mną
Po tych zielonych brzegach naszej rzeki,
Za jednym razem gnaliśmy motylem...
Tak — do klasztoru — tam już dzwon ponury
Bije i wzywa mnię — o idę — idę!
Ślubuję sama — pocóż mnie wołacie?
Nożyce zimne włosy mi obcięły,
Ach! jakże zimne — mniej zimne niż ludzie!...
Chrystusowego jarzma słodycz wielka
I w ranach twoich daj zginąć o Panie,