podwórze Kunda, bo już było południe. Z daleka ujrzawszy jak Tomasz małego Maćka zimną wodą oblewał i bił do tego jeszcze rózgą, jednym skokiem przypadła do dziecka, porwała je na ręce i uspokajała najczulszemi słowami, łając zarazem męża.
— Cyt, cyt, kochanie, tatulo cię tu bili, pewno nic jeść nie dali... biedny ty biedny! ale teraz matula ci jeść dadzą, łezki obetrą, cicho dziecino moja złocista...
Wkrótce też Maciuś uspokojony zupełnie, przewracał się i figlował na kolanach matki, mile się do niej uśmiechając. Dopiero wtedy, załatwiwszy się z dzieckiem, kobieta chciała się posilić po pracy, bo przez pół dnia orała przecie.
— No, Tomaszu, dawaj obiad! — zawołała.
Ale Tomasza ani na podwórzu, ani w izbie nigdzie widać nie było. Umknął przez komorę do sadu i tam schował się w krzaki.
Kunda idzie do izby, patrzy i aż ręce załamała. Na kominie niedopalone głównie, zalane wodą, dymią, w izbie aż czarno od swędu ze spalonej słoniny i dymu. Garnek próżny rozpękł się, skorupy leżą na ziemi. Pod stołem prosię mlaskujac, kończy zjadać resztę ciasta. Suka wylizuje sumiennie rozbitą rynkę... trzy szyby w oknie stłuczone... Chryste Panie! czy tu bies harce
Strona:Karol Baliński - Niewierny Tomasz.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.