Po kilku chwilach zamięszania, podczas których słychać było tylko tupanie koni i brzęk tłukących się szyb, pan Pickwick uczuł, jak ko gwałtownie wyciągano z pod szczątków powozu, a gdy stanął na nogach i wyplątał głowę z szala, co w bardzo znacznym stopniu utrudniało fukcjonowanie jego okularów, wtedy dopiero ocenił cały rozmiar klęski. Dniało, i scena cała była najdoskonalej oświecona światłem porannem.
Stary Wardle stał przy nim, bez kapelusza, w podartem ubraniu. U stóp jego leżał pogruchotany powóz. Pocztyljoni obryzgani błotem, odciąwszy postronki, stali przed końmi. O sto kroków na przodzie widać było drugi powóz, który zatrzymał się na odgłos katastrofy. Jego pocztyljoni z drwiącą miną spoglądali z wysokości swych siodeł na zdemontowanych przeciwników, a tymczasem pan Jingle patrzał z widocznem zadowoleniem na ruinę swych prześladowców.
„A co?“ zawołał bezczelny komedjant, „czy nikt nie potłukł się? Gentleman już w pewnym wieku; odpowiedniej ciężkości; to niebezpieczne, bardzo niebezpieczne“.
„Kanalja!“ wrzasnął pan Wardle.
„A! Tak!“ odrzekł pan Jingle, a potem dodał, mrugając okiem i z chytrą miną wskazując na wnętrze powozu. „Dobrze się ma, składa swoje uszanowanie, prosi, byście się panowie nie fatygowali! Ukłon staremu Tuppy... Może chcecie przysiąść się z tyłu? W drogę, pocztyljonie!“
Pocztyljoni wsiedli na konie, powóz potoczył się a pan Jingle, wysunąwszy rękę za drzwiczki, począł machać chustką na znak pożegnania.
Nic jednak w całej tej awanturze nie zamąciło zawsze spokojnego umysłu pana Pickwicka; nawet wywrócenie się powozu i własnej jego osoby. Ale nie mógł znieść cierpliwie bezwstydu człowieka, który, pożyczywszy pieniędzy u jego wiernego zwolennika, pozwalał sobie skracać jego nazwisko na Tuppy. Poczerwieniał aż do samych okularów i, mocno odetchnąwszy, rzekł powolnym i poważnym głosem:
„Jeżeli kiedykolwiek spotkam tego człowieka, to...“
„Tak, tak“, przerwał mu pan Wardle, „wszystko to bardzo pięknie, ale gdy my tu rozmawiamy, oni dostaną indult i pobiorą się w Londynie“.
Pan Pickwick zamilkł i zachował zemstę w głębi serca.
„Jak daleko stąd do pierwszej stacji?“ zapytał pan Wardle jednego z pocztyljonów.
„Sześć mil; czy tak, Tomie?“
„Cokolwiek więcej“.
„Trochę więcej, jak sześć mil, panie“.
„Niema sposobu, trzeba iść piechotą, panie Pickwick“, rzekł pan Wardle.
„Niema sposobu“ powtórzył ten prawdziwie wielki mąż.
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/110
Ta strona została skorygowana.