chodziło mi o moją tajemnicę, więc pozwoliłem mu odejść. W parę dni później powiedzieli mi, że muszę ją otoczyć specjalną opieką! Ja! Wyszedłem w otwarte pole, gdzie nikt nie mógł mię słyszeć, i śmiałem się do rozpuku!
Umarła nazajutrz. Siwowłosy starzec poszedł za nią do grobu. Dumni bracia wyleli parę łez nad ciałem tej, której cierpienia śledzili za życia, jakby mieli żelazne nerwy! Wszystko to było strawą dla mojej tajemnej radości: jadąc do domu śmiałem się za moją białą chustką, aż łzy nabiegały mi do oczu!
Ale chociaż dopiąłem celu i zabiłem ją, niespokojny byłem i nieswój. Czułem, że tajemnica moja musi się niedługo wydać. Nie mogłem ukryć dzikiej radości i zadowolenia, które gotowało się we mnie i kazało mi, gdy sam byłem w domu, skakać, klaskać w ręce i głośno krzyczeć. Kiedy wychodziłem i patrzyłem na ludzi, albo w teatrze, kiedym słuchał muzyki i patrzyłem na tańczących, rozpierała mnie taka radość, że gotów byłem rzucić się między nich i szarpać ich w kawały. Alem zaciskał zęby. Mocno opierałem się nogami o podłogę. Wpijałem ostre paznogcie w ręce. Ukrywałem radość. Nikt nie wiedział jeszcze, że byłem warjatem.
Pamiętam — jest to jedna z ostatnich rzeczy, jakie pamiętam — bo teraz mieszam rzeczywistość ze snami, mam ciągle mnóstwo do roboty, ciągle mi się spieszy i nie mogę oddzielić snu od rzeczywistości — taka dziwna mieszanina się z nich wytworzyła — pamiętam, jakem się ostatecznie zdradził. Ha! Ha! Zdaje mi się, że jeszcze teraz widzę ich przerażone spojrzenia, czuję łatwość z jaką odtrącam ich, siłę z jaką waliłem pięściami w ich pobladłe twarze... A potem uciekłem szybko jak wicher — a oni z krzykiem biegli za mną. Kiedy dziś pomyślę o tem, czuję w sobie siłę olbrzyma. Patrzcie, jak te żelazne sztaby gną się w moich rękach. Mógłbym je zgiąć łatwo jak gałązkę, ale tyle tu jest długich galeryj i tyle drzwi, nie wiem czy nie zbłądzę. Ale nawet gdybym się wydostał, wiem, że na dole są żelazne drzwi i wrota, że je zamykają. Wiedzą, jaki ja jestem mądry warjat, są dumni, że mię tu mają, chcą mię pokazywać innym!
Niech sobie przypomnę. Tak. Wychodziłem. Wróciłem do domu. Późno. Najdumniejszy z trzech braci czekał na mnie. „Walne sprawy“, powiedział. Dobrze pamiętam. Nienawidziłem tego draba całą nienawiścią warjata. Wiele, wiele razy ręce mię swędziły, by z nim skończyć! Powiedziano mi, że przyszedł. Szybko pobiegłem na górę. Chciał mi powiedzieć słówko. Odesłałem służbę. Było późno. Zostaliśmy sami. Pierwszy raz!
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/136
Ta strona została skorygowana.