Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/149

Ta strona została skorygowana.

ścią umysłu, wybrał dla zwiedzenia grodu tego epokę wyjątkową... Nigdy jeszcze nie było tak zaciętej walki. Szanowny Samuel Slumkey, ze Slumkey-Hall był kandydatem błękitnym; Horacyusz Fizkin. esq. z Fizkin-Loge, pod Eatanswillem, ustępując naleganiom przyjaciół, przyzwolił podać siebie za kandydata popierającego interesy żółtych. „Gazeta“ oznajmiła wyborcom eatanswillskim, że oczy nietylko Anglji, ale całego cywilizowanego świata na nich są zwrócone. „Niepodległość“ zaś zapytywała tonem stanowczym, czy wyborcy eatanswillscy zasługują jeszcze na nazwę wielkich obywateli, czy też stali się niewolniczemi narzędziami despotyzmu, niezasługującemi na miano Anglików i na dobrodziejstwa wolności. Nigdy jeszcze tak wielkie wzburzenie nie wstrząsnęło miastem.
Już był wieczór, gdy pan Pickwick i jego towarzysze wraz z Samuelem Wellerem wysiedli z dyliżansu w Eatanswill. Wielkie błękitne chorągwie powiewały w oknach oberży pod „Miejskim herbem“, a napisy, wystawione w oknach, oznajmiały olbrzymiemi literami, że tam zasiadał komitet szanownego Samuela Slumkey. Grupa gawronów, zgromadzonych przed drzwiami oberży, przypatrywała się zachrypłemu człowiekowi, stojącemu na balkonie i zdającemu się przemawiać na korzyść pana Samuela Slumkey z takim zapałem, iż poczerwieniała mu cała twarz. Ale siła i piękno jego argumentów cierpiały nieco wskutek tego, że na rogu ulicy nieustannie huczał odgłos czterech ogromnych bębnów, ustawionych przez komitet pana Fizkina. Obok mówcy stał mały, zakłopotany człowieczek, który od czasu do czasu zdejmował kapelusz i dawał znak zgromadzonym, by klaskali. Wtedy zgromadzeni klaskali z wielką regularnością i entuzjazmem; a ponieważ zachrypły człowiek mówił ciągle, chociaż twarz czerwieniała mu coraz bardziej, można więc było mniemać, że cel jego został osiągnięty, tak samo, jakgdyby słyszano to, co mówił.
Zaledwie pickwickiści wysiedli z pojazdu, zostali natychmiast otoczeni przez grupę „prawych i niezależnych“, którzy bezzwłocznie wydali trzykrotny ogłuszający okrzyk. Okrzyk ten powtórzony przez resztę zgromadzenia (bo tłum nie ma bynajmniej potrzeby wiedzieć, dlaczego krzyczy), zmieniły się w ryk triumfu, tak przeraźliwy, że człowiek z poczerwieniałą twarzą, stojący na balkonie, nagle urwał mowę.
„Hurra!“ wrzasnął tłum na zakończenie.
„Jeszcze jeden okrzyk!“ zawołał z balkonu mały, zakłopotany człowieczek.
I tłum znów ryknął, jakby miał gardło z lanego żelaza, a płuca z hartowanej stali.
„Niech żyje Slumkey!“ wrzasnęła tłuszcza.