Nieznajomy zuchwale przeszedł przez salę, by wyszukać dyrektora tańców, powrócił z nim do wdowy i po kilku chwilach przedwstępnej prezentacji, pochwycił swą zdobycz za rękę i stanął z nią do kontredansa.
Zdziwienie pana Tupmana, na widok tego summarycznego trybu postępowania, było wielkie; ale zdziwienie doktora, zdaje się, było jeszcze większe. Nieznajomy był młody, pochlebiało to wdówce; nie zwracała już teraz uwagi na nadskakiwania doktora a jego oburzenie nie wywarło żadnego wrażenia na rywalu. Doktór Slammer stał, jakby paraliżem tknięty. On, doktór Slammer, z 97-ego pułku, w jednej chwili w niwecz obrócony, przez człowieka, którego nikt dotąd nie widział, nikt nie znał! Doktór Slammer! Doktór Slammer z 97-ego pułku! To nie do uwierzenia! To być nie może! A jednak tak było! Dobrze! Oto nieznajomy przedstawia swego przyjaciela! Doktór nie wierzy własnym oczom. Patrzy znowu i znajduje się w przykrej konieczności uznania, że go nie łudzą jego nerwy wzrokowe. Pani Budger tańczy z panem Tupmanem; trudno mylić się. Jego wdowa, z ciałem i kośćmi, jest tu przed nim i hasa z niezwykłą energją! Jest tu także przed nim i pan Tupman, wyskakujący to w prawo, to w lewo, z miną pełną powagi, tańczący (co się zresztą zdarza wielu osobom) tak, jakgdyby kontredans był jakąś uroczystą próbą, dla której odbycia trzeba uzbroić swą moralną stronę w niewzruszoną stanowczość.
Doktór zniósł to wszystko w milczeniu i cierpliwie. Widział jak nieznajomy podawał wdowie chłodniki, potem odnosił szklanki, rzucił się na biszkopty; widział tysiące wzajemnych umizgów i nie powiedział nic. Ale w kilka sekund po zniknięciu nieznajomego z panią Budger, którą rywal odprowadził do powozu, doktór wyleciał z sali a każdy atom jego długo powstrzymywanego gniewu, zdawało się, tryskał mu z twarzy strumieniem potu.
Nieznajomy powrócił i począł rozmawiać po cichu z panem Tupmanem; śmiał się, był rozpromieniony i triumfował. Mały doktór zapragnął jego życia.
„Panie“, odezwał się przerażającym głosem, podając swój bilet wizytowy i odchodząc nieco na stronę; „nazwisko moje Slammer, doktór Slammer, panie! Z pułku 97-ego, koszary Chatam. Oto mój bilet, panie! Bilet mój!“
Chciał mówić dalej, ale oburzenie mowę mu odjęło.
„Al“ odrzekł nieznajomy, jakby od niechcenia, „Slammer, bardzo dobrze; dziękuję: teraz nie jestem chory. Slammer... gdy zachoruję udam się do pana“.
„Pan... jesteś intrygant... jesteś tchórz... jesteś nikczemny... jesteś głaz... jesteś... jesteś... Czy pan zdecyduje się dać mi swój bilet?
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/26
Ta strona została skorygowana.