dłoniach i słabym głosem skarżył się na swoją słabość i na okrucieństwo swego otoczenia. Krótka pauza — a potem wyrzucił z siebie kilka wierszydeł o podłych rymach — ostatnie, których się nauczył. Podniósł się na łóżku, zmógł się w sobie i przybrał dziwaczną pozycję: był w teatrze... Chwila milczenia, poczem szeptem zaczął śpiewać jakąś piosenkę. Jest znowu w swoim starym domu! Nakoniec! Jak ciepło w tym pokoju! Był chory, bardzo chory, ale już jest zdrów i bardzo szczęśliwy. Napełnić szklankę! Kto to odejmuje mu ją od warg?! Ten sam prześladowca, który dokuczał mu przedtem. Znowu opadł na poduszki, jęcząc głośno. Krótki okres zapomnienia, i oto znowu wędruje przez szereg niskich, sklepionych izb — tak niskich, że chwilami musi zginać ręce i nogi, żeby móc przejść. Ciemno tu było i ciasno, w którąkolwiek stronę się zwrócił, wszędzie napotykał przeszkody. Roiło się tam od insektów — wstrętne, pełzające stworzenia, z oczyma utkwionemi w niego, zdawało się, wypełniały powietrze — błyszczały groźnie w nieprzepartym mroku. Ściany i sufit były jakby żywe od ruszających się płazów. Sklepienie przybierało potworne rozmiary — straszne postacie uwijały się wszędzie — twarze ludzi, których znał, wykrzywione grymasem, migały między niemi. Przypiekały go rozpalonem żelazem, ściskały głowę sznurami, aż krew krzepła. Wściekle walczył o życie.
„Po jednym z takich ataków (z trudem utrzymałem go na łóżku) popadł w stan, który wydawać się mógł snem. Zmęczony czuwaniem i mocowaniem się z nim, zamknąłem na chwilę oczy, gdy nagle uczułem, że ktoś schwycił mię za ramię. Zbudziłem się natychmiast. Uniósł się tak, że prawie siedział na łóżku. Twarz miał strasznie zmienioną, ale wróciła mu przytomność — gdyż wyraźnie poznał mnie. Dziecina, którą dawno już zbudziły jego jęki, podniosła się na swem posłaniu i biegła do ojca, krzycząc ze strachu — matka szybko pochwyciła ją w ramiona, bojąc się, że ojciec skrzywdzi ją w napadzie szału. Ale przerażona zmianą, jaka w nim zaszła, stanęła nieruchomo przy łóżku. Konwulsyjnie schwycił mię za ramię i dotknął ręką piersi... Rozpaczliwie próbował wydobyć z piersi głos... Nie mógł. Wyciągnął do nich ręce — i zrobił jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek... Charkot — błysk oczów — stłumiony jęk — i opadł z powrotem — nieżywy!“
Sprawiłoby nam najwyższą radość, gdybyśmy mogli zaprotokółować opinję pana Pickwicka o opowiedzianej przed chwilą anegdocie. Nie wątpimy, że moglibyśmy przedstawić tę opinję naszym czytelnikom, gdyby nie pewne nieszczęśliwe okoliczności.
Pan Pickwick postawił na stół szklankę, której podczas ostatnich zdań opowiadania nie wypuszczał z rąk. Pan Pick-
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/42
Ta strona została skorygowana.