ruszka; pamiętał go, jak był młodym i silnym robotnikiem. Ale wszyscy zapomnieli o nim i przeszedł niepostrzeżenie.
„Ostatnie promienie zachodzącego słońca upadły na ziemię, nadając czerwony odcień żółtym łanom zboża i wydłużając cienie drzew. Stanął przed swoim starym domem, domem lat dziecinnych, do którego serce rwało mu się z nieopisaną tęsknotą przez długie miesiące smutków i udręki. Ogrodzenie było niskie (pamiętał jednak, że kiedyś wydawało mu się ogromnie wysokie), spojrzał w ogródek. Nie było w nim, jak dawniej, klombów wesołych kwiatów, ale stare drzewa pozostały te same... i to, pod którem kładł się setki razy, żeby odpocząć po gonitwie w słońcu, pod którem zasypiał szczęśliwym snem dziecka! Z domu dochodziły jakieś głosy. Słuchał, ale dźwięk ich wydał mu się obcy... Były wesołe, a on wiedział, że matka jego nie może być wesoła, zwłaszcza odkąd go zabrano. Drzwi się otworzyły i gromadka dzieci, krzycząc i śmiejąc się, wybiegła z izby. Ojciec z małem dzieciątkiem na ręku zjawił się na progu, więc obstąpiły go klaszcząc w rączęta i prosząc, żeby szedł się z niemi bawić. Skazaniec przypomniał sobie, że na tem samem miejscu on, jako dziecko, chował się przed ojcem... Przypomniał sobie, jak często ukrywał drżącą głowinę pod kołdrą, żeby nie słyszeć głośnych słów, donośnych razów i płaczu matki. I, chociaż jęknął głośno opuszczając to miejsce, pięście miał zaciśnięte i zęby zwarte w dumnej pasji.
„Taki był jego powrót, o którym marzył przez tyle lat, dla którego tyle przecierpiał! Nikt go nie wita, nikt nie ma dlań słowa przebaczenia, nikt mu nie pomoże — i to tutaj, w jego rodzinnej wiosce! Czem wobec tego była samotność w dziewiczych lasach, gdzie nie spotkałeś żywej duszy?...
„Czuł, że na wygnaniu myślał o swojej wiosce takiej, jaką porzucił, nie jaką zastanie. Smutna rzeczywistość przeniknęła mu serce, upadł na duchu. Nie miał odwagi o nic pytać, ani stawić się przed jedynym człowiekiem, który przyjąłby go z miłością i wyrozumieniem. Odszedł wolnym krokiem, unikając gościńca jak zbrodniarz. Skręcił na dobrze znajomą łąkę. Ukrywszy twarz w dłoniach, rzucił się na trawę.
„Nie zauważył, że obok leży jakiś starzec. Łachmany zaszeleściały, gdy się odwrócił, aby spojrzeć na przybysza. Edmunds podniósł głowę.
„Człowiek ów przyjął pozycję siedzącą. Postać miał zgarbioną, twarz w zmarszczkach. Suknie wskazywały, że był pensjonarzem przytułku; wyglądał na bardzo starego, ale miało się wrażenie, że choroby i nałogi wyniszczyły go więcej niż lata. Patrzał surowo na przybysza i, chociaż na
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/77
Ta strona została skorygowana.