Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/81

Ta strona została skorygowana.

Pan Winkle wystąpił naprzód i zmierzył. Pan Pickwick i jego towarzysze cofnęli się mimowolnie, pewno dla ukrycia się przed gradem wron, które niezawodnie padną od niszczącego śrutu ich towarzysza. Nastąpiła uroczysta chwila, potem krzyk, trzepotanie skrzydeł, lekki szczęk...
„A to co?“ zawołał stary genteman.
„Nie wystrzeliło?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie wypaliło“, odrzekł pan Winkle, który strasznie pobladł, zapewne wskutek doznanego zawodu.
„To szczególne“, rzekł stary gentleman, biorąc strzelbę. „To się jej nigdy nie wydarzyło. Ale cóż to? Nie widzę ani śladu pistona!“
„No, proszę!“ zawołał pan Winkle; „zupełnie o nim zapomniałem...“
Poprawiono to lekkie zapomnienie. Pan Pickwick znów usunął się, pan Tupman stanął za drzewem, pan Winkle zrobił z determinacją krok naprzód, oburącz trzymając strzelbę. Chłopiec krzyknął; zerwały się cztery wrony Pan Winkle podniósł broń; rozległ się strzał, a potem krzyk, ale w niczem niepodobny do krakania wrony. Oto pan Tupman uratował życie wielu niewinnym ptakom, przyjąwszy we własne ramię część naboju.
Trudno opisać zamieszanie, jakie nastąpiło wskutek tego; trudno opowiedzieć, jak pan Pickwick, w pierwszych chwilach wzruszenia, nazwał pana Winkle nędznikiem, jak pan Tupman leżał rozciągnięty na trawie, jak pan Winkle, trwogą zdjęty, ukląkł przy nim; jak pan Tupman w gorączce wymieniał rozmaite chrzestne imiona kobiece, otwierał to jedno, to drugie oko, i znowu obydwa zamykał. Scena ta, tak samo trudna jest do opisania, jak trudne jest przedstawienie samego nieszczęśliwego rannego, stopniowo przychodzącego do siebie, widzącego jak mu przewiązują ranę chustkami, wolnym krokiem powracającego do domu i wspartego na ramionach swych zaniepokojonych przyjaciół.
Panie znajdowały się na progu, oczekując przybycia panów na śniadanie. Ponad wszystkie jaśniała ciotka-panna, uśmiechała się i dawała znaki, by szli prędzej. Widocznie nie wiedziała o tem, co zaszło. Biedna istota! Są chwile, w których nieświadomość jest prawdziwem dobrodziejstwem.
Zbliżano się coraz więcej.
„Co to się stało temu małemu staruszkowi?“ zapytała półgłosem miss Izabela Wardle. Ciotka-panna nie zwróciła uwagi na te wyrazy. Sądziła, że idzie o pana Pickwicka, ponieważ w jej oczach pan Tracy Tupman był młodzieńcem; patrzyła na jego lata przez szkła pomniejszające.
„Tylko się nie trwóżcie!“ rzekł pan Wardle do swych córek. Małe grono mężczyzn tak pana Tupmana ze wszech